Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

piątek, 26 czerwca 2020

w przerwie od czytania...






Krótki komiks stworzony przeze mnie,zapraszam do śmieszkowania :DD

Ko - Fi

UWAGA SEKSY!!!
>
>
>

Ok, skoro przykułem już uwagę, to przejdę do rzeczy. 

Jeśli chcecie, by rozdziały pojawiały się szybciej, a ja, żebym miał na kolejną kawę do pisania (absolutnie niezbędną, bo bez niej nie potrafię sklecić nawet zdania), możecie rzucić w wiedźmina groszem. <3

 Kofeina z nieba - niestety - nie spada... ಥ_ಥ 

Będę bardzo wdzięczny za wsparcie, jesteście cudowni! : 3 (Paypal:$/Stripe:pln) 
- Moje konto Ko-fi: https://ko-fi.com/akar_shedarian

środa, 10 czerwca 2020

Różne oblicza przyjaźni // Wiedźmin (Jaskier x Geralt)/ 2) Zguba

- Velen, dzień później




*

 Bard gadał o czymś już trzecią pełną godzinę, ale po kwadransie słuchania, straciłem wątek, o czym właściwie mi prawił.
- I wiesz co, Geralt? I wiesz co? - ciągnął swój monolog trubadur, zadając mi w końcu jakieś pytanie, na które i tak nie pragnął żadnej odpowiedzi. - I powiedziała, że nigdy więcej! Okropne babsko! Ja tam prawie wychodziłem z siebie, a ona do mnie...

 Znowu przestałem słuchać. Płotka targnęła łbem.
Rozejrzałem się nagle; ta cisza wokół nas wydała mi się mocno niepokojąca. Szelest liści, traw, odgłosy ptactwa... To wszystko umilkło momentalnie, niczym za sprawą jakiegoś czaru; albo może to były tylko tylko moje przewidzenia, wywołane doszczętnym zmęczeniem umysłu.

 - A wtedy ten zdziadziały kasztelan śmiał stwierdzić, że... - Jaskier był nie do powstrzymania, jeśli chodziło o przypowieści z życia; choć nie zapytałem go o to ani razu, raczył mnie każdym, najdrobniejszym szczegółem tych zupełnie nieinteresujących mnie sytuacji. Jego gadanie okropnie mnie męczyło. Robił to chyba specjalnie, może próbował w ten sposób przekrzykiwać ciszę... Jednak na mój gust, jedyne co faktycznie robił, to ściągał na nas coraz to nowe potwory. I rozpraszał moją uwagę, z pełną skutecznością. 

 Płotka parsknęła, również popatrzyła na boki.
Zmrużyłem oczy w poszukiwaniu zagrożenia, próbując ignorować wysoki i w pełni przejęty opowiadaną historią głos Jaskra, który wwiercał mi się w uszy i sprawiał, że niemal krwawiły — chciałem wymierzyć w niego prawy sierpowy, byleby tylko choć na chwilę się przymknął.
 I w końcu, przymknął się. Poczułem nagle błogi spokój. Westchnąłem w uldze, nieco na pokaz. Przejechałem tak parę metrów, nim nienaturalność tej sytuacji podniosła mi włosy na karku.
 Jaskier, który nie spał i się nie odzywał... To było niemożliwe.

Obróciłem się, spojrzałem za siebie.
 Nie było tam nic, oprócz pustej drogi.

- JASKIER! - warknąłem, cofając konia. Sądziłem, że zechciał wyciąć mi numer. Że schował się gdzieś. Może znów sprawdzał, czy go słuchałem. Czy zwracałem na niego odpowiednią uwagę. - Jaskier, to nie jest zabawne, wyłaź, do cholery!
Odpowiedziała mi cisza.

- Zaraza.

 Wysiliłem wszystkie zmysły, próbując odnaleźć go po zapachu lub słuchu. Bez skutku. To już mnie mocniej zaniepokoiło.

- Jaskier, jeśli to kolejny dowcip, wyrwę ci nogi z dupy, jasne? - spiąłem konia, szukając jego śladów. Zamiast odcisków butów barda, były ślady bosych, kobiecych stóp.
 Może to bruxa lub alp.

Byłem niemal pewien, że porwał go jakiś wampir. Ta nienaturalna cisza... Jak mogłem to przegapić? Pogoniłem konia, zmierzając za śladami. Jedno było pewne. Trubadur nie miał zdolności wyparowywania w powietrze. Jeśli nikt nie wepchnął go w teleport, nie mógł być daleko ode mnie. 
Ale kto i po co miałby go porywać?

*

 Wiedźmin zauważył barda pośrodku polany, rozgadanego, całego i zdrowego — mówiącego coś do rudowłosej kobiety, która przycupnęła przy korzeniach.
 Więc bruxa albo alp, wedle poprzednich przewidywań Geralta.

- Cofnij się! - warknął do poety białowłosy, wyciągając od razu broń.
- Geralcie, uspokój żesz się! - Obruszył się Jaskier, stając pomiędzy nim a rudowłosą dziewoją. - Nie widzisz, że ta dama potrzebuje pomocy?
 Wiedźmin, nie słuchając go zupełnie, zepchnął go ze swojej z drogi.
- Geralt! Na Melitele, co ty wyprawiasz! - przeraził się trubadur.
Geralt nie wytrzymał. Obrócił się do niego na pięcie.
- To jest wampir, idioto - warknął wściekły Geralt. - Co ci niby powiedziała? Że jest sama w lesie i potrzebuje pomocy? I może jeszcze powiedziała ci to w myślach?
- No... Tak... Właśnie. - Bąknął Jaskier, pocierając twarz. - Może jest czarodziejką, niemową?
- Jesteś skończonym durniem. - warknął wiedźmin i obrócił się ku wampirzycy, żeby skrócić ją o głowę... Jednak dziewczyny już tam nie było. Zniknęła, jak za sprawą czaru, jakby była jedynie ułudą.

 Biały Wilk przybrał pozycję obronną i począł wycofywać w kierunku Jaskra, na nieco zgiętych nogach. Chodził lekko, kocim krokiem, przygotowany na każdy atak. A bard, który nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, nawet nie zaczął się niepokoić.

- Geralcie, przestraszyłeś ją... - mruknął poeta, marszcząc brwi. - Mówiła, że potrzebuje pilnie pomocy. Że chce mnie gdzieś zaprowadzić. Miałem iść sam...
- Chciała pozbawić cię krwi, Jaskier! - Wiedźmin był rozsierdzony jak nigdy. - Naprawdę jesteś tak naiwnym głupcem, czy tylko robisz wszystko, żebym cię za takiego uważał?

 Bard zrobił duże oczy i potem, po chwili, zasępił się.
- Naprawdę prosiła o pomoc... - westchnął. - Jak mogłem odmówić damie w potrzebie?
- Szkoda, że jakiś trupojad nie poprosił cię o pomoc - syknął wiedźmin. -  Mógłby na przykład od razu poprosić, żebyś sam się zabił. Jaskier, do cholery. Czy rozum ci odjęło do reszty? - pieklił się dalej Geralt. - Musisz lecieć w krzaki za każdą dzierlatką, jaką napotkasz? Czy non stop musisz myśleć chujem, nie możesz choć raz spróbować głową?
- Uhh, przepraszam, Geralt - mruknął nadąsany trubadur. Był naprawdę zafrasowany. - Nie wiedziałem, że to jest pułapka...

 Wiedźmin pokręcił głową, zagryzł zęby. Nadal był czujny, ale ponieważ śpiew ptaków powrócił do normy, a przyroda zdawała ożywić, chwycił Jaskra za ramię i poprowadził przed sobą ku drodze. Jak dziecko. I to wyjątkowo niesforne dziecko.

- Jeszcze raz wleziesz gdzieś w krzaki bez mojej wiedzy, a nie obejrzę się za siebie, jasne? - Wymruczał z irytacją zabójca potworów. - Zostawię cię z twoją głupotą sam na sam. I wcale nie będę żałował. Żebyś to wiedział. 

Jaskier bąknął coś pod nosem.

- Coś powiedział? - Geralt przystanął, zmarszczył brwi. Obrócił go ku sobie, rozdrażniony.
Poeta westchnął teatralnie.
- Myślę, że byś jednak żałował, Geralt. - oznajmił bard, posyłając mu niepewny uśmiech. - Nie jesteś wcale taki zły, jakiego próbujesz udawać. Więc myślę, ze byś żałował. Bo w końcu... - zawahał się, podrapał po karku. - Przyjaźnimy się, prawda?

Wiedźmin żachnął się. Pociągnął go dalej za ramię.

- Musiałbym upaść na głowę - parsknął z irytacją białowłosy mężczyzna. - Z bardzo, bardzo wysoka.
 I uśmiechnął się kątem warg wiedząc, że trubadur tego nie widzi.


Akar Shedarian - Facebook





 Uszanowanie!

Ponieważ odświeżyłem stronę na Facebooku, przybyłem tu, aby się z wami podzielić linkiem : )

 Link: Akar Shedarian - FB

Dla chętnych jest również prywatna grupa! Chętnie przyjmę pomysły, ponaglenia i słowa krytyki. Wbijajcie! ^^


wtorek, 9 czerwca 2020

Regisowe Historie







Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy
  po lewej: lat 60, po prawej: 428+
(wizualizacja: moja)


 Z okazji 46 rozdziału Regisowych Historii (Wattpad Regisowe Historie   ), przypominam, że zbliżamy się do 50tki (kto nie zapoznał się z serią, serdecznie do tego zachęcam!) i z tej okazji organizuję konkurs!

Kiedy dobijemy do 50-tki, piszcie mi w komentarzach pod ostatnim rozdziałem pomysły na dowolną fabułę (bxb), którą chcielibyście przeczytać na Wattpadzie lub Bloggerze, a ja postaram się temu podołać!




sobota, 11 kwietnia 2020

Uszanowanie!

 Założyłem ASK.fm, żebyście mogli zadawać mi pytania - bardziej lub mniej związane z fabułami, a także wszelkie inne, które Was nurtują. Zapraszam. ^^ -> https://ask.fm/rheveres3285

środa, 8 kwietnia 2020

Różne oblicza przyjaźni // Wiedźmin (Jaskier x Geralt)/ 1) Ballada

Geralt poznaje Jaskra, zaś jego życie przewraca się do góry nogami. Czy i ile czasu wiedźmin będzie w stanie podróżować z hałaśliwym bardem? Nikt nie przypuszczał, że całkiem długo...  - Witcher Netflix -






- Velen - 

Las wcale nie był tak pusty, jak wszyscy sądzili. Wieśniacy nie mieli pojęcia, że trakt nie jest już równie bezpieczny, jak był jeszcze tydzień temu. Coś poruszyło się w pobliskich zaroślach. Blisko nas. W powietrzu rozniósł się kwaśny, gryzący odór.

- Zaraza. - warknąłem, wyciągając srebrny miecz.

"Coś" brzmiało zwodniczo podobnie do odgłosu, które wydawały odnóża krabopająka, przy zetknięciu z twardą ziemią. Charakterystyczny smród znacznie przybrał na sile.
- Jaskier, do tyłu! W tył, już! - zarządziłem.
Bard poszarzał nagle na twarzy i wykonał szybko polecenie, przyciskając do piersi ukochaną lutnię, w sposób, jak gdyby był to największy skarb świata. Nie miałem czasu się żachnąć; jego priorytety nadal były dla mnie niezrozumiałe.

Zeskoczyłem z Płotki i gwizdnąłem komendę, by wycofała się poza zasięg wzroku. Oczywiście, nie zdążyła się wycofać. I Jaskier również nie, ku obopólnemu nieszczęściu.
Potwór wyskoczył na trakt; nie był wyrośnięty, przez co był szybki, osiągał niebezpieczną wręcz prędkość - biegł prosto na bezbronnego barda. Poczułem przypływ adrenaliny. Oraz niepokój. Bardzo dużo niepokoju.

Ułamki sekund przesądziły wszystko; ja kontra on. Puściłem znak Aard. Szczękoczułki stworzenia chybiły celu - odsłoniętej szyi Jaskra - zaś potwór przekoziołkował z metr dalej, nim osiem par odnóży uniosło go na powrót do walki.
- Ostrzegałem cię, Jaskier. - syknąłem przez zęby - Dlaczego nigdy mnie nie słuchasz? - był to pusty wyrzut, bo nie miałem prawa oczekiwać po nim wiedźmińskiego refleksu, ale byłem zły, że znowu zachowywał się zbyt głośno.

Zamachnąłem się. Ciąłem pod kątem. Chitynowy pancerz stworzenia rozpękł się na dwoje, zaś brunatna posoka trysnęła mi na karwasze. Odór kwasu werżnął się w moje nozdrza i rozkasłałem się gwałtownie. Jeden krabopająk nie był dużym zagrożeniem, każdy wiedźmin by sobie z takim poradził, to jasne. Gorzej, że krabopająki nigdy nie zjawiały się samotnie...
- Uciekaj. Bierz Płotkę i uciekaj, mówię!

Bard, przerażony, dopadł do konia. Stał tak, struchlały, wyraźnie nie potrafiąc podjąć decyzji.
- Geralt, a ty?
- To jest zasadzka, durniu!

Oczywiście, że była. Dwa kolejne stworzenia wyszły mi naprzeciw. Jedno, jak słyszałem, próbowało nas okrążyć. Nie byłem pewien, czy to już wszystkie.
Splunąłem na ziemię.

Jaskier nie miał prawa zdążyć im się wymknąć. Zanim podjął jakąś własną decyzję, dopadłem do niego i mojego konia, i wyrwałem mu lejce z rąk. Byłem naprawdę wściekły.
- Schowaj się za mną. - powiedziałem krótko, klepiąc konia w zad; Płotka zarżała niespokojnie i cofnęła się, kopiąc do tyłu, dezorientując tym samym jednego potwora. Odciągnęła jego uwagę, a ja miałem tylko nadzieję, że nic jej nie będzie.

 Jaskier wykonał w końcu moje polecenie, oczywiście dopiero wtedy, gdy zrozumiał, jak bardzo zagrożone jest jego życie. Posłusznie trzymał się moich pleców i nie popadł nawet w panikę. Gdyby zawsze był taki rozsądny i cichy, mógłbym nawet polubić te wspólne podróże.
Przeklinałem dzień, w którym mi się napatoczył, w którym los złączył nasze ścieżki. Świat byłby niemal piękny, gdybym podróżował znów sam. A tak, on narażał swoją śliczną buźkę i głos, zaś ja, swoje zdrowie psychiczne, na szwank.

 Durny bard. Tak bardzo mnie drażnił. To nie był najlepszy czas na przemyślenia, ale w takich chwilach, jak ta - wszystko działo się dużo szybciej.
W końcu, gdy krabopająk - matka roju - zaatakował, rozpłatałem go w czterech  krótkich ruchach. Kiedy trzy mniejsze potwory nie miały już wsparcia w postaci twardego pancerza największej z kreatur, dogoniłem je i po kolei, systematycznie, powybijałem.
Durny bard. - krążyło mi w głowie - Ciągle przyciągał jakieś problemy. Nie pamiętałem już jak to jest, kiedy mogłem swe podróże nazwać spokojnymi.

- Geralt? - usłyszałem jego głos. Spojrzałem z niechęcią w tamtą stronę. Obawiałem się, że uduszę go teraz gołymi rękoma.
Jaskier, rozpromieniony, patrzył na mnie tymi swoimi szczenięcymi oczyma, z zachwytem wymalowanym na twarzy. Z lutnią na plecach, w tym śmiesznym, niewygodnym wdzianku opinającym jego wąskie biodra. Z tym wyrazem twarzy, drażnił mnie nieco mniej.

- To było fenomenalne! - oświadczył - Muszę ułożyć o tym balladę! Niesamowite, z jaką gracją rozpruwasz te wszystkie pająki, przecież...
- Krabopająki. - westchnąłem, wycierając miecz w leżące truchło. Przerwałem mu, mając nadzieję na ciszę.
- Krabopająki - poprawił się zaraz, ściągając lutnię z pleców - Niewątpliwie masz rację. Ballada będzie w typie biesiadnym, co o tym sądzisz? Zatytułuję ją... "Mocarz z Rivii!" Albo... "Szybki niczym wicher!"... - zaczął planować, ale przerwałem mu to momentalnie.
- Jaskier, daruj.

 Skrzywiłem się. To nie był pierwszy raz, w którym widział mnie przy pracy. Dokładniej, ósmy, wedle moich wyliczeń. Mimo to, za każdym razem, reagował z tym samym, dziecięcym podziwem.
Podszedł do mnie, zaaferowany. Oparł dłoń o moje ramię. Jakbyśmy przynajmniej byli przyjaciółmi. Nie byliśmy, rzecz jasna. Uroił coś sobie.

- Będziemy sławni! - powiedział radośnie - Nie rób tej swojej kwaśnej miny. Ty i ja! Jaskier, bóg poezji, nieodzowny gość wszelkich królewskich przyjęć, oraz Biały Wilk, najsławniejszy wiedźmin świata! Będą cię zapraszali nawet czarodzieje!
- Litości. - parsknąłem, wywracając oczami - Tylko nie czarodzieje.
Ściągnąłem z siebie jego dłoń. Co za durny bard był z niego. Irytujący i głośny, w dodatku. Same utrapienia.
- Geralt. Zasługujesz na to. Może w to nie wierzysz, ale ja to wiem! - obwieścił przy akompaniamencie pierwszego akordu na lutni - Biały Wilk! Chodząca legenda! "Mocarz z Rivii..."
- Wymyśl coś innego, Jaskier. - westchnąłem ciężko, unosząc się znad kolejnego truchła, z którego pobrałem do fiolki odrobinę zabójczego jadu, który mógł mi się przydać do mikstur. - I najlepiej wymyśl to w ciszy.

 Jak zwykle zignorował moją prośbę.
Jak zwykle, był jedyną osobą, której nie potrafiłem zmusić do milczenia.
Paradoksalnie, chyba właśnie dlatego pozwoliłem mu zostać.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Pamiętnik Mordreda - Reminiscencja

- Pola Calman, cztery dni wcześniej -

 Sztandary Saksońskich wojów powiewały na wietrze, przesiąknięte smrodem dymu, tłuszczu i alkoholu. Armia pogan, ubrana w skóry, z brudną, wyszczerbioną bronią i krępymi wierzchowcami, sprawiała wrażenie dokładnie takie, jak chciałem - przerażające.
Patrzyłem na niego, na swój cel, uśmiechając się z dziką radością. Artur, chwalebny król Brytanii, ten chodzący ideał; stał pośrodku swojego wojska, wygadując im jakieś motywujące bzdury. Wzywał do walki, zaś jego grawerowana zbroja błyszczała w świetle słońca; och, jak ja go z całego serca nienawidziłem! Chciałem zetrzeć mu ten dumny wyraz twarzy, wetrzeć go w piach przesiąknięty krwią jego przyjaciół! Chciałem mu zmiażdżyć czaszkę własnym butem, zaś jego ścierwo rzucić na pożarcie Saksońskim ogarom, by rozwlekły mu trzewia po całej okolicy.
Moja dłoń zacisnęła się na rękojeści miecza. Jeszcze nigdy, nikogo, nie chciałem zabić tak bardzo, jak jego.

 Nie chodziło już o tron, o pokaz siły czy o moje własne ambicje. Chodziło mi o matkę. Moją prawdziwą matkę, nie tą, która mnie urodziła, Morganę, zaś z którą nic mnie nie łączyło. Nie wychowała mnie, nie była przy mnie, kiedy dorastałem... Wiedźma mogła sczeznąć, zdechnąć w mękach na stosie, było mi to zupełnie obojętne. Ale za to, że Artur podniósł rękę na Morgause, że ją zamordował - zrobiłbym wszystko, by konał w bólach tak okropnych, jakie tylko ten świat mógł mu zaserwować. Poświęciłem wszystko, wyrzekłem się wszystkiego, by zebrać tą armię i posłać ją ku jego zgubie.

 Odebrał mi jedyną osobę, którą kochałem i szanowałem. Jedyną, której na mnie zależało, która nie uznała, że jestem niegodny miłości, bo urodziłem się bękartem.
Rozległy się odgłosy rogów. Saksońska hałastra wydała z siebie odgłosy tysięcy chrapliwych okrzyków; ich podniecone, pałające żądzą mordu wrzaski były niczym muzyka dla moich uszu. Napawałem się chwilą, pozwalając, by ich agresja przelała się i po mnie, by ta zimna zemsta, którą zaplanowałem, była jeszcze bardziej satysfakcjonująca. Skłamałbym mówiąc, że nie sprawiło mi to dzikiej radości. To dzięki mnie ci wszyscy poganie chcieli rzucić się armii Artura do gardeł; to ja przekonałem ich dowódcę, że lepszej chwili nie będzie.
Chciałem ich wszystkich zabić i byłem gotów przedrzeć się przez legiony popleczników Artura, byleby tylko go dopaść; mogłem spływać krwią i szaleć z bólu, ale ostatnim, co chciałem zobaczyć tego dnia, to było życie gasnące w jego oczach. Nie zważałem na straty. Nie zależało mi na tych Saksońskich ścierwach tak samo, jak im nie zależało na mnie. Mieliśmy tylko wspólny cel. Obalić rządy króla Artura, ściągnąć go z tronu i patrzeć, jak zdycha.

  Zaczęliśmy atak. Kawaleria Artura opuściła lance; rycerze na koniach przygotowali się do odparcia pierwszej fali pogan; pozwoliłem, by rozjuszeni wojownicy minęli mnie, lecąc ku oczywistej zagładzie - ja nie byłem głupcem. Na pierwszy ogień pobiegli berserkerzy; zażywszy sporą dawkę alkoholu i grzybów o halucynogennym działaniu, prawdopodobnie nie zauważali nawet, gdy ginęli.
Potem byli tarczownicy. Ci już stanowili poważny problem dla armii Artura. Gdyby tylko użyli nieco więcej taktyki, niż siły, ta walka skończyłaby się dużo szybciej... Ale co mogłem ja, bękart króla, którego nie szanował nawet Saksoński dowódca? Mogłem być mistrzem taktyki, ale jego kretynizm był większy niż jego ego, więc woje Hengista ginęli całymi setkami a ja obserwowałem to bez najmniejszego zdziwienia.

 Pierwszym moim trupem był rycerz z herbem serca na piersi. Uciąłem mu łeb, celując pod gardło, w miejsce, gdzie zbroja kolcza była najdelikatniejsza. Drobno plecione, stalowe kółka ustąpiły pod moją bronią, zaś ostrze zagłębiło się w ciało, rozchlastując tchawicę i przełyk. Ciepła krew ochlapała mi twarz, ale to było za mało. Uśmiech, który wykwitł na mych wargach, powiedziałby dużo więcej, niż słowa.
"Zemsta" - oznajmiał wszystkim - "Zemsta jest moja".
Czekało mnie dużo roboty. 

 Nie wybierałem swych celów przypadkiem. Pozwalałem, by głupie saksońskie wojsko pościągało konnych Artura, zaś ja dobijałem ich jednego po drugiem, od czasu do czasu broniąc się przed atakami pojedynczych rycerzy. Wojen nie powinno prowadzić się bezmyślnie. Gdybym to ja dowodził tą ogromną armią Hengista, rozniósłbym ludzi Artura na kawałki. Zająłbym Camelot i stracił tam wszystkich możnowładców, obsadzając wolne miejsca co bardziej rozgarniętymi wojami, zaś sam, na tronie, chełpiłbym się zaszczytami pierworodnego; mógłbym nawet, w swej wspaniałomyślności, zostawić Morganę przy życiu... Merlin jednak musiał zginąć. Był zbyt dużym zagrożeniem. Staruch nie lubił mnie - i z wzajemnością. Chociaż sam mnie stworzył, doprowadzając do tego, że Morgana przespała się z własnym bratem, w jakimś durnym, pogańskim rytuale, nie był zachwycony z efektu. 

 Czy ktokolwiek był zachwycony? Nie byłem nawet ja. Całe moje życie było jedną wielką bzdurą.
Wybebeszyłem rycerza, który nie mógł się podnieść z ziemi. Bardzo dobrze, bo i tak nie wstałby przecież o własnych siłach, to był z mojej strony jedynie gest miłosierdzia. Ich śmieszne, okropnie niewygodne, pełnopłytowe, stalowe zbroje, były często dużo za ciężkie, aby ich właściciele podnieśli się po obaleniu. To jedna z niewielu przywar bogactwa; kiedy obracało się ono przeciwko jego posiadaczom.
Walczyłem tak długo, że straciłem poczucie czasu. Pole walki przerzedziło się, zaś ziemię zasnuła mgła. 

 Czy to fatum? Tego nie wiedziałem. Ledwo poznawałem swoich. Widziałem nie dalej, niż na parę kroków w przód. Bałem się, że to, co zrobiłem, pójdzie na marne, że ten, dla którego robiłem to wszystko, ucieknie. Krzyknąłem jego imię. Wyzwałem go na pojedynek.
Odkrzyknął mi. 

 I wtedy go zobaczyłem. Teraz już nic nie mogło mi przeszkodzić.
To było zabawne, ironiczne wręcz - ja, w czarnej, skórzanej zbroi na pogańską modłę, ze skórą wilka; jego łbem zarzuconym na swoją głowę, kontra on - rycerz w zdobionej, pikowanej zbroi, z falowanymi włosami, niczym zdjęty z jakiegoś obrazu - on właśnie miał skonać na moich oczach, choćby była to ostatnia rzecz, jakiej dokonam w swoim życiu. 

 Podjął wyzwanie. Był wyższy, silniejszy, bardziej masywny i starszy. Słyszałem o nim, że był też niezrównanym szermierzem. Ojciec, widząc mnie, rozpiął zewnętrzną część zbroi i zrzucił ją z siebie, by zyskać większą możliwość ruchów. Ja, niższy, młodszy i szybszy, pragnąłem tylko jego krwi. Również ściągnąłem zbroję i rzuciłem ją u swych stóp. 

 To miała być walka na śmierć i życie. Natarłem na niego z okrzykiem wściekłości. Odparował cios.
 Legendy mówiły prawdę. Był świetnym wojownikiem. Ale ja, w niczym mu nie ustępowałem. Byłem z jego krwi, niesiony nienawiścią. Zaczęliśmy wymieniać uderzenia; szczękanie naszej broni rozniosło się po opustoszałym placu boju - Artur wykorzystał swoją przewagę i zwalił mnie z nóg, szarżując w momencie, gdy brałem zamach i wbiegł pod moje ramię, by mnie przewrócić. Zgubił swój miecz; chwycił mnie za przedramię i zaczął ciągnąć po ziemi, żebym nie mógł trafić w niego bronią a robił to z wielką łatwością. Dotarł do upuszczonego miecza; ja nadal nie potrafiłem się wyrwać. Uderzył bronią od góry, na co w końcu sparowałem desperacko cios. Schylił się, niesiony rozmachem, więc kopnąłem go od tyłu, czego nie widział; padł na ziemię obok mnie, co dało mi krótką chwilę na wstanie.
Byłem wściekły.

 Artur wspierał się rękami o podłoże. Zapytał, dlaczego to robię. Kiedy odpowiedziałem mu, nie zrozumiał. Ale on wiedział. Wiedział i widział, że ja nie odpuszczę, że zrobię wszystko, dosłownie wszystko, by zginął tego dnia. Widziałem w jego oczach, że wiedział. Widziałem w jego spojrzeniu to pogodzenie się z losem, ale to było dla mnie za mało. Powstał z kolan. Natarłem już bez furii, zaś z zimną premedytacją.

 Okrążaliśmy się, będąc od siebie na odległość wyciągniętych broni. Zamachnął się; uniknąłem zamaszystego cięcia, robiąc unik pod nie. Tracił siły a wraz z tym, jego cięcia robiły się coraz bardziej chaotyczne i coraz mniej precyzyjne. Z nas dwóch to ja byłem teraz mniej zmęczony.
Kolejna seria ciosów była bardzo zażarta, bardzo wycieńczająca. Artur wziął zamach od góry, by sprowadzić druzgocące uderzenie; zrobiłem unik wchodząc mu pod lewe ramię i trzymając miecz ostrzem we własnym kierunku, szybko wbiłem mu je w brzuch. Król momentalnie zgiął się w pół, chwycił za ranę. Mój ojciec uniósł na mnie spojrzenie pełne niedowierzania.
To było dla mnie za mało.

  Odszedłem o krok, po leżącą na ziemi włócznię. Gdy klęczał, pokonany, nie dokonałem jeszcze zemsty. Z rozmachem wbiłem mu włócznię w brzuch, przebiłem jego ciało na wylot, w półklęku.
Chciałem być pewien, że skona. Wbiłem ją jeszcze głębiej, wchodząc w zasięg jego rąk. Ściągnął mnie w dół, wsparł ręce o moje ramiona... Chciał coś powiedzieć. Coś mówił. Nie słuchałem.
Za późno zorientowałem się, że mnie zwodzi. On się nie poddał - przechytrzył mnie. Chwycił mnie za kark i wbił mi własny miecz w trzewia; poczułem, jak krew podchodzi mi do gardła.
Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch. To była Morgana. Biały koń czarodziejki padł na piach w bolesnym rżeniu, kiedy jakiś Sakson zamachnął się mieczem w jego kopyta. Kobieta spadła z wierzchowca, przeturlała się, podniosła. Zaczęła do nas biec. Widziałem, jak bardzo się śpieszy.
Było już na to za późno.

 Artur puścił swój miecz. Osunąłem się w tył, bezładnie. Nie czułem już bólu, tylko stopniowe zimno, ogarniające kończyny, wargi a w końcu i klatkę piersiową.
Uciekało ze mnie życie. Nic nie mogłem na to poradzić.
Morgana, moja biologiczna matka, dopadła do mnie, nachyliła się. Była blisko, bardzo blisko. Nigdy nie widziałem z tak bliska jej twarzy. Wsunęła dłonie pod moją głowę. Gdy czarodziejka nie unosiła się dumą, była naprawdę piękną kobietą, nie dostrzegałem tego wcześniej.
 Czy dopiero teraz dowiedziała się, kim byłem? Jej przerażone spojrzenie powiedziało mi wszystko. Uśmiechnąłem się resztą sił, próbując podnieść ją na duchu. Pokrzepiająco. Tak, jak naprawdę mógłbym uśmiechnąć się do matki. Nie ona była temu wszystkiemu winna. Ją również okłamano.  Nie miałem pretensji.
Moje spojrzenie zasnuła mgła. Osunąłem się w ciemność. Ból w końcu przeminął.
Dokładnie tak to zapamiętałem.

- chwila obecna -

 Obudziłem się, zlany potem. Otworzyłem oczy, błądząc spanikowanym spojrzeniem po ścianach. Usiadłem, chwytając się za miejsce, które przebił miecz. W półmroku wyczułem tam zarys blizny.
Pobladłem na twarzy.
Przez jedną, krótką chwilę sądziłem, że to wszystko był sen, że wojna jeszcze nie nadeszła, że byłem dopiero w saksońskim obozie...

  W chatce paliła się jedna świeca. Oświetlała niewielki stolik, na którym było parę książek. Jej blask padał również na śpiącą, jasnowłosą postać.
Moje serce zaczęło łomotać w jeszcze większej panice. Sięgnąłem ręką w dół, błagając w duchu, żeby to wszystko było jednak snem. Nie było. Nadal pozostawałem okaleczony. Nic z tego, co się stało, nie było w żadnej mierze snem.
Zgiąłem się w pół, zemdliło mnie nagle, skręciło od środka. Zerwałem się z pościeli - pamiętałem, że elf mnie rozwiązał - i runąłem na kolana, oddychając w przyspieszonym tempie.
Samandriel obudził się, obrócił w moją stronę, przetarł oczy.
- Co się dzieje? - zapytał czujnie. Usiadł na łóżku. Miał na sobie koszulę nocną i nic więcej. Ale nie patrzyłem na niego. 

 Dusiłem się ze strachu. I nienawiści. I obrzydzenia. Do siebie, oraz całego świata. Było mi zimno. Objąłem się ramionami, siadając na gołej ziemi, przepasany tylko białą tkaniną.
Samandriel podszedł do mnie i kucnął obok. Po chwili namysłu, wyciągnął rękę. Dotknął mojego ramienia.
Dygotałem.
- Mordredzie? - zapytał, patrząc bacznie na całą sytuację.
Zagryzłem zęby. Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Moja matka... I Artur. Oni żyją. - wydusiłem, w żalu, wściekłości i przerażeniu. Przez to, co się stało, co zrobiłem, oraz czego nie byłem w stanie zrobić. - Artur przeżył. - powiedziałem ściśniętym głosem - Morgana zabrała go do Avalonu. Popłynęli łodzią poprzez mgły.

czwartek, 2 kwietnia 2020

Silmarillion - odwet




Thranduil stał koło fotela i półki z książkami, próbując zatopić się w lekturze, by móc skupić się nad czymś przyjemniejszym niż zamartwianiem się, lecz wtem usłyszał kroki.
Drzwi otworzyły się bez zapowiedzi, a do środka wszedł mężczyzna w długiej szacie.

- Musisz mi pomóc - rzekł na wstępie Melkor, przekraczając próg komnat więźnia - natychmiast, póki jeszcze mam nad nim kontrolę i jestem u zmysłów. Thranduilu, jestem zmuszony cię prosić. Nie dam bez ciebie rady tego zakończyć, nie mam tylu sił, by zwalczyć ciemność.

Elf uniósł na Ainura zdziwione spojrzenie zauważając w końcu, że ten, który przyszedł, bynajmniej nie był Morgothem.
- Czego potrzebujesz? - zapytał czujnie, trzymając smukłe palce na trzymanej przezeń książce - Czego potrzeba... władcy ciemności? Nie pamiętam, byś kiedykolwiek o coś prosił.

Ale ten, który przed nim stał, nie wyglądał jak władca ciemności. Wyglądał tak, jakby nie miał z nim nic wspólnego. Ubrany w szaty koloru szafiru i nocnego, rozgwieżdżonego nieba, bez korony lub choćby diademu, zdawał się lśnić nikłą, jasną mocą. Do ułudy przypominał Melkora - jego dawnego ukochanego - choć wszyscy na tym zamku doskonale wiedzieli, że Melkor zniknął już dawno, pozostawiając jedynie cień siebie, wypaczony twór: Mrogotha.
 - Alasse. - szepnął mężczyzna, patrząc na Króla Lasu tak przejmującym spojrzeniem, że tamten cofnął się nagle o krok - Błagam. Uratuj mnie od tego szaleństwa. W tym zamku mogę zaufać jedynie tobie.

 - Morgoth'cie, twoje sztuczki przestały już na mnie działać - Thranduil zebrał się w sobie i założył obronnie ręce - nie wierzę ci i nie będę wierzył. Twoje gierki zrobiły się męczące - oznajmił elf.
Coś jednak tutaj nie pasowało.
 - To ja. - powiedział Ainur głosem, którego Władca nigdy by nie użył - Ja, Melkor. Tym razem naprawdę. Znasz mnie dobrze. Morgoth tłamsi moją jaźń, ale czasem na chwilę udaje mi się odzyskać kontrolę. Próbuje zniszczyć mój umysł. I przegrywam, alasse; jest silniejszy, ma na kim polegać, zawsze czuje się zwycięzcą. Jednak jeśli naprawdę wygra... zginie. Thranduilu, mam mało czasu, więc posłuchaj mnie uważnie. Niszcząc mnie, zniszczy także siebie - spowoduje kataklizm, którego moc będzie tak silna, jak wybuch supernowej. Zniszczy ten świat i wszystkie gwiazdy, które możesz ujrzeć na niebie. Błagam cię jeszcze raz. Pomóż zakończyć to szaleństwo. Ja umieram.

Przybysz podszedł do kanapy przy której stał Thranduil, a potem padł przed nim na kolana.
Tego Morgoth na pewno by nie zrobił.
-Alasse. - poprosił - Nie mogę zrobić nic, by przekonać cię do prawdziwości swoich słów. Ale tu nie chodzi o mnie. - jego spojrzenie było przejmujące i pełne niemal namacalnego bólu - Chodzi o ciebie i cały wszechświat. Bogowie nie umierają ot tak. Mój czas chyli się ku końcowi. Nie mam sił, by unieszkodliwić Morgotha. Ale jest jeden sposób. Ty. Ty możesz go okiełznać. Możesz go powstrzymać. Proszę cię, jeszcze nie jest za późno.
 - Dlaczego Morgoth jest silniejszy od ciebie? - zapytał podejrzliwie Król Lasu. Bał się zaufać temu, co widział.
 Melkor opuścił głowę, rozgoryczony.
 - Jest silniejszy dzięki wsparciu Saurona i energii, którą pobiera bezprawnie od świata. Ta moc pozwala mu wygrywać. Zaś ja.. Ja wiem, że już dano straciłem twoje uczucia. Nie zasługuję na nic po tym, do czego się dopuściłem. Pozwoliłem, by stworzył się Morgoth, więc to całe zło... To wszystko, co stało się światu... to jest tylko moja wina. - nagle załamał mu się głos. Nie potrafił podnieść wzroku na ukochanego. Przytłoczył go ciężar uczynków, których się dopuścił.
  Elf nie potrafił dłużej nie dostrzegać prawdy. Nie mógł nie poznać prawdziwego Melkora, swojego ukochanego.
 - Alasse - szepnął przez ściśnięte gardło - Ukochany mój... - Opadł przy nim na kolana, mając łzy w oczach. - Sądziłem, że to tylko kolejna zagrywka Morgotha, ale wiem już, wiem, że to nieprawda. Ukochany mój, zrobię wszystko, żeby cię uratować. Zrobię dla ciebie wszystko, o co poprosisz.

Melkor rzucił mu niedowierzające spojrzenie; urwał mu się oddech, a oczy zabłyszczały zdradliwie, gdy dotarło do niego wzruszenie.
 - Alasse. Tyle lat... - przysunął odruchowo twarz do jego twarzy, ułożył dłonie na jego policzkach i ostrożnie ucałował go w czoło - Nie miałem śmiałości marzyć, że będziesz na mnie czekał...
 - Czekałem. - przyznał Thranduil drżącymi wargami - Melkorze... - przymknął oczy na ten drobny pocałunek, wplatając dłonie w jego włosy - Nie pozwolę, by ktokolwiek mi cię znów odebrał. - odjął jedną z jego rąk od twarzy i ucałował jej wnętrze, jakby od tego gestu zależał ratunek jego duszy.
Melkor miał mało czasu. Bał się. 
 - Musisz oswoić żądze Morgotha. - powiedział brunet, przechodząc do sedna - Posłuchaj: to moja druga strona. Pragnie cię. Jeśli następnym razem do ciebie przybędzie, nie odrzucaj go. Nie możesz też, za wszelką cenę, oddać mu się. To bardzo ważne, jeśli ja miałbym zyskać więcej sił. Ułagodź go, bądź dobry, lecz nie pozwól się uwieść. Nie jego pragniesz, obaj to wiemy. Gdy zyskam więcej sił, ponownie przejmę kontrolę nad ciałem. A teraz... Teraz muszę wyprowadzić to ciało z twojej komnaty, zanim znów zmieni postać. Zanim stanie się coś złego. Morgoth nie będzie pamiętał tego spotkania i postaraj się, aby tak pozostało. Alasse... Wybacz. Zbyt szybko tracę siły. Muszę już iść. - powiedział cicho.
 - Poczekaj! - Thranduil przytrzymał go za kark i zaraz mocno go pocałował - Może i Morgoth czerpie siły z uczuć Saurona, ale pamiętaj, że to moja miłość zawsze będzie silniejsza. - powiedział bez zawahania, desperacko próbując w to wierzyć.

Melkor chciałby w to wierzyć, lecz nie mógł. Uśmiechnął się tylko z lekkim smutkiem.
 - Gdyby to miłość miała zwojować świat, nie byłoby żadnych wojen - wyszeptał.
Wycofał się, odksłując kilkakrotnie w rękaw, rzucając niespokojne spojrzenie Thranduilowi.
 - Pamiętaj... - poprosił, a jego głos niósł w sobie cień strachu - Nie daj się... zmanipulować.
 Gdy zniknął za drzwiami, kaszel przybrał na sile, zmienił się w ciężkie łapanie oddechu.

 Morgoth splunął krwią, wściekły i zaniepokojony, nie wiedzący, co się z nim dzieje. Jawa i ułuda mieszały mu się na wskroś, czyniąc jego gorący temperament jeszcze bardziej gwałtownym, niż zwykle.
 - Zwariuję z tymi zanikami pamięci. - wycedził, spoglądając spode łba na drzwi, z których wyszedł, zastanawiając się, co właściwie robił w tymże miejscu - To kompletny nonsens, jawna drwina! Jestem bogiem! To się na pewno nie dzieje naprawdę...
 Władca czuł w sobie jakąś nową, nieznaną emocję. Coś, co bardzo ciążyło mu w klatce piersiowej, rozbudzając w nim naturalną chęć obrony przed nieznanym; chęć ataku w odwecie. Niczym wilk, zagnany widłami pod ścianę, właśnie tak się czuł; zaszczuty, bezradny wobec zmian, które następowały niezależnie od jego woli. Był zaszczuty i coraz bardziej spanikowany, chociaż tego nie przyznałby nawet przed samym sobą; jeszcze nigdy w jego historii nie zdarzyło się, by cokolwiek przejęło nad nim władzę.
 - Zwariuję... - rzekł bardziej ściśniętym głosem, już nie w złości, a bardziej z uświadomieniem.
 Wydźwięk tego, co powiedział, poniósł się echem po pustym korytarzu.
Bóg, który oszalał, nie wróżył dobrze dla świata. Ani dla samego siebie. Morgoth wiedział, jakie to może mieć następstwa. Wiedział, co może się stać, jeśli pójdzie to za daleko.

 Otworzył drzwi do komnat Thranduila. Wszedł; podejrzliwy, niepewien tego, co zastanie. Gdzieś w jego głowie obijała się myśl, że gdyby zrobił elfowie krzywdę, nawet by o tym nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co robił, był więc zagrożeniem dla wszystkiego, co żywe.
 - Thranduilu. - Morgoth zaczął bez powitań, czy uprzejmości - Mam wrażenie, ze mój czas się kończy.
 Thranduil uniósł głowę i wyprostował się, siedząc na wyszywanej sofie.
 - Kończy? - zapytał, udając zdziwienie - Jesteś nieśmiertelny, czas nie ma na ciebie wpływu, Morgoth'cie.
 Władca Ciemności przeszedł się środkiem pokoju, po okręgu, tak jak zwykle robił, gdy planował jakiś strategiczny ruch w trakcie wojny.
 - Ktoś siedzi mi w głowie, i obaj o tym wiemy. - oświadczył, spoglądając elfowie w oczy - To nie jest sabotaż, to jest stopniowa eliminacja. Dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że robię rzeczy, których nie pamiętam.
 Nastała krótka chwila ciszy, w trakcie której Król Lasu uniósł jedynie brew.
- Nie pamiętam, co robiłem, a co gorsza, zacierają mi się wspomnienia. - powiedział brunet grobowym głosem, próbując przekazać byłemu kochankowi niebezpieczeństwo sytuacji - Jeśli zrobię ci krzywdę, to mogę nawet o tym nie wiedzieć.

 Thranduil wstał, odkładając książkę, którą trzymał, na bok. Podszedł do Morgotha parę kroków, lustrując go zimnym niczym lód spojrzeniem.
 - Ach, tak? - zapytał obojętnym tonem, zupełnie dystansując się do sytuacji - Więc teraz będziesz mi kłamał w żywe oczy, że nie wiesz co robisz, byleby tylko mnie zdobyć?
 Morgoth żachnął się.
 - Nie o to mi teraz chodziło! - syknął, przesuwając dłonią po twarzy w geście zniecierpliwienia - Mogę zniszczyć świat, nawet o tym nie wiedząc, to właśnie ci chciałem powiedzieć. Chciałem powiedzieć, ze... - zrobił krótką pauzę, westchnął, spróbował zebrać myśli - Ja nie chcę niszczyć świata. Tu jest sedno sprawy.
 Thranduil założył ręce.
- Ach? - powtórzył - Więc dlatego wywołałeś wojnę i próbujesz podbić wszystkie istniejące królestwa?
Ainur parsknął w głos.
- Nie chcę go zniszczyć! Nie: "nie chcę posiąść"! - warknął Morgoth, w napadzie złości strącając z komody najbliższą ceramiczną ozdobę - Oczywiście, że to wszystko musi być moje! Nie bądź naiwny; znamy się wystarczająco długo. Nie ma nikogo i niczego, kto mógłby mi tego zabronić. Mam do tego pełne prawo! Jestem jedynym bogiem, którego jakkolwiek interesuje ten świat. Tamci tchórze zostawili was; wycofali się do wygodnych rezydencji, umywając ręce... Nie chcą go - i dobrze! Ja się wszystkim zajmę. - wycedził - Ale najpierw...

Thranduil popatrzył wyczekująco na kolejne roszczenia ze strony byłego kochanka.

Morgoth wyglądał jak wilk zatrzaśnięty w pułapce. Rzucał się w niewidzialnych więzach, kasając wrogów, których nie było.

Morgoth... poczuł strach.

- To przez ciebie. - powiedział nagle do elfa, a w jego ślepiach coś się rozżarzyło - To przez ciebie, przez ciebie pojawiło się coś, co próbuje rzucić mnie na kolana... - bóg ciemności zacisnął dłonie w pięści, konkretyzując swój gniew. - Co chce mnie rozedrzeć na strzępy. Wiem, że to przez ciebie.


Thranduil milczał. Kiedy zabrał głos, był tak obojętny, jak nigdy.

- Z jaką niewysłowioną łatwością przychodzi ci obarczanie innych winą, Morgoth'cie... - powiedział lodowato, wytrzymując jego wzrok - Typowe: dla boskiej rasy. Potraficie się tylko chełpić zwycięstwami, ale porażek już żaden z was nie potrafi zdzierżyć; ty wcale nie różnisz się od tych, którzy nas opuścili, wiesz? Nie ma w tym nic chwalebnego, ta twoja "uwaga" skupiona na świecie. Robisz to tylko dla siebie - i swojej próżności.


Władca Ciemności zagryzł zęby. Furia, którą stopniowo podsycał Thranduil, narastała coraz wyraźniej.

- Nie jesteś odpowiednią osobą do prawienia mi morałów o próżności, Thranduilu. - warknął, wściekły. - Ty, który całe życie wzgardzałeś każdym swoim poddanym i wyśmiewałeś śmiertelnych za ich przyziemność.

Tym razem chłód Króla Lasu zmroził nawet agresję Morgotha.

- Wyjdź. - wycedził Thranduil, wskazując mu drzwi - Ach, a wcześniej, jeszcze jedna sprawa. Pamiętasz, jak pytałem cię, czy byłbyś w stanie odrzucić wszystkie swe plany i całą nienawiść do świata po to, by móc ze mną być?

Morgoth potaknął po chwili milczenia. Czuł, że nie spodoba mu się to, co usłyszy.

- Więc moje warunki są następujące. Zakończysz wojnę i osobistą zemstę na tym świecie, to raz. - głos elfa był już spokojny, przemyślany. - Dwa zaś, Morgoth"cie... Dwa: przestaniesz siebie nienawidzić i sabotować własne jestestwo, bo to właśnie rozdziera cię od środka. I ja nie mam z tym nic wspólnego. - oświadczył. - W przeciwnym wypadku, możesz tu nie wracać. Już nigdy.

Władca Ciemności opuścił pomieszczenie, przy wtórze trzaśnięcia drzwiami. Nie miał nic więcej do powiedzenia. Warunki Thranduila były niedorzeczne i niewykonalne.


Pozostawało mu już jedynie szaleństwo.

środa, 1 kwietnia 2020

Tym razem zadziałałem szybko; dzięki Waszej motywacji przenoszę bloga na dodatkową platformę: Wattpada, którego możecie znaleźć właśnie poniżej:

https://www.wattpad.com/user/Akar_Shedarian

Uściski dla wszystkich, którzy okazali swoją aktywność, mam nadzieję wrzucić tu (*i tam!) wkrótce jakieś opowiadanie, gdy tylko opracuję graficzną stronę na Wattpadzie. 

** strona na Facebooku znowu jest aktywna! Będę tam informował o aktualizacjach.

środa, 25 marca 2020

~~ Krótka notka informacyjna ~~

Moi mili, przepraszam za długą nieobecność, wiele się w międzyczasie zadziało.
Chcę wiedzieć, kto jeszcze śledzi tego bloga i czy jest sens kontynuować tutaj opowiadania, czy może przerzucić się na Wattpada/ WordPressa/ w inne miejsce (z chęcią posłucham pomysłów!) i o czym chcielibyście poczytać : )

Mogę obiecać max 2 opowiadania tygodniowo i postaram się wrzucać powiadomienia na fanpage FB, żebyście mogli śledzić na bieżąco, co pojawi się na blogu^^

Nie zawieszam działalności! Jeśli macie swoje stronki/ blogi, możecie wrzucać w komentarzach, z chęcią zerknę  ; )

Do napisania!

środa, 23 maja 2018

Dracula & Alucard - (nie)pokorny niewolnik





polecam przesłuchać przed czytaniem. :> https://www.youtube.com/watch?v=p5LFdGa-S3I

część 4

Chodziłem po komnacie niczym wilk wewnątrz klatki, próbując rozładować poirytowanie wywołane ostatnimi zagrywkami Alucarda. Nie mogłem zrozumieć jego zachowania. Był na moim zamku z własnej woli, dobrze się dogadywaliśmy, jednakże ostatnio zaczął być dla mnie obcy, nieprzewidywalny. O ile wcześniej zdawało mi się, że rozumiem jego pobudki, teraz zdałem sobie sprawę, że byłem w błędzie - tak naprawdę wcale go nie znałem. Pieprzenie go nie polepszyło znacząco naszej komunikacji, jedynie niwelowało napięcie i odsuwało niewypowiedziane słowa na późniejszy czas.
 Stanąłem przy otwartym balkonie, patrząc na wschodzącą zza widnokręgu łunę szaroróżowego świtu. Zmarszczyłem brwi i zacisnąłem zęby w grymasie, któremu daleko było do planowanego wcześniej uśmiechu. Moja mimika przestała ostatnio współgrać z umysłem. Nie byłem teraz w stanie szczerze się uśmiechnąć. W ogóle nie potrafiłem tego zrobić, targany od środka zupełnie sprzecznymi emocjami - i tym, co zawzięcie w sobie dusiłem od przybycia mojego syna.

Okłamywałem się, że nie będę potrzebować ludzkiej krwi, że nikt już więcej nie ucierpi. To kłamstwo nie popłaciło.
Byłem bestią. Kreaturą człowieka. Krzywdzenie innych leżało w mojej naturze; żerowałem na śmiertelnikach i stanowiło to naturalną kolej rzeczy, zaś moje mrzonki o tym, jakobym kiedyś mógł się od tego uzależnienia uwolnić, nikły z każdym kolejnym dniem. Czułem ciągle głód: potworny, rozrywający ból, palący wnętrzności, przywodzący na myśl powolną agonię, gdy kolejny tydzień odmówiłem sobie wyruszenia na polowanie. Walczyłem z nim, ale na daremno. Nie mogłem go powstrzymać, doprowadzał mnie do szaleństwa, pomimo tego, że często posilałem się krwią Alucarda. Po prostu brakowało mi krwi ludzkiej, i nawet moja żelazna wola nie potrafiła zdusić tej chorej potrzeby.
Chciałem znowu, tak jak dawniej, otworzyć wrota zamku i zaprosić wszystkich wrogów do środka, a potem mordować ich po kolei, i zostawiać ich ciepłe truchła na dziedzińcu, z rozszarpanymi gardłami. Słuchać ich jęków bólu. Upajać się własną przemocą i ich strachem... Och, jakimże byłem potworem, skoro syciłem się czymś takim? Jakim sposobem natura pozwolił stworzyć coś tak wypaczonego? Ta myśl ugodziła nagle w dotkliwy sposób prosto w serce. Zacisnąłem dłonie w pięści, gdy przypomniałem sobie swą przeszłość sprzed przemiany.

Gabriel, tak się nazywałem kiedyś. Teraz nijak to do mnie nie pasowało, choć lubiłem myśleć, że wcale nie jestem tak zły, jakim mnie opisywano. Że nadal mam w sobie człowieczeństwo; że nie jestem diabłem i bestią, bo zwyczajnie nie potrafiłem żyć z taką myślą, doprowadziłaby mnie do obłędu. Kłamstwa były konieczne, bym zachował zmysły. Nigdy nie chciałem stać się nieumarłym; niegdyś gardziłem tą rasą nade wszystko.
 Czy mój syn widział te rozterki? Czy dlatego szukał dla mnie i siebie dodatkowej rozrywki?
Ostatnimi czasy, często przesiadywałem sam. Błąkałem się bez celu po zamku, patrzyłem na zakurzone obrazy, a nawet grałem sam ze sobą w szachy, byle zająć czymś umysł i uciszyć głód. Nie chciałem zamartwiać syna, który nie zrozumiałby moich problemów. On takowych nie posiadał. Lubił krzywdzić innych.

Alucard mógł poczuć się samotny. Byliśmy we dwóch w pustym, zimnym zamku. Nie mogłem go winić za to, że się nudził.
 Westchnąłem, odsuwając się od okna, zanim pierwszy promień słońca zdołał musnąć moją skórę.
Zaciśnięta pięść rozwarła się powoli, palec po palcu, zaś ja ze zdumieniem zobaczyłem, jak ścieka z niej krew.
Alucard nie był taki jak ja. Nie miał zahamowań, wyrzutów sumienia, żalu. Lecz ja... Ja byłem zgorzkniały i rozgoryczony każdym nadchodzącym dniem. Przeklinałem i siebie, i zamek, i całe swoje przeznaczenie. Nie tego oczekiwałem od swojego życia. Nie po to stałem się Draculą, by krzywdzić ludzi, tylko po to, by ich chronić - by ochronić swój lud przed zagładą, przed potworami mojego pokroju. A nie potrafiłem tego zrobić, czego wyraźnie dowodziła moja żądza mordu.

Słońce pełzło coraz wyżej, ale tym razem nie cofnąłem się. Blask opadał od dołu do góry; w końcu musiałem zmrużyć oczy, niemal oślepiony brzaskiem dnia. Zaczęła mnie piec każda odsłonięta część skóry, ale siłowałem się tak ze światłem jeszcze chwilę, nim, pokonany bólem, wycofałem w mrok komnat. Opuściłem głowę, ciężko oddychając po tej walce, bo regeneracja następowała ostatnio bardzo powoli. Zbyt powoli. Zasłona czarnych włosów odcięła mnie od widoku pięknego wschodu, a ja padłem na kolana, nie patrząc już w górę.
W którym momencie swojego życia wkroczyłem na złą ścieżkę? Gdzie popełniłem błąd? Z obrońcy uciśnionych, stałem się oprawcą. I nie było ważne, na jakim froncie walczyłem. Wątpiłem w to, by miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie, jaką krew teraz wypiję; wroga czy poddanego. Po prostu potrzebowałem żywej ofiary. Pożywienia. Niczym zwierzę, a nie człowiek czy władca, za jakiego uchodziłem.

Może Alucard miał rację, łapiąc tego chłopaka? Może wiedział, że samodzielnie nie tknę jego krwi. Musiał mnie zachęcić, przypomnieć, jak jestem głodny, żebym się w końcu przełamał. Może miałem czasem dziką ochotę na rzeź, ale to nie przysparzało mi żadnej chluby. Ugięcie się takiemu pragnieniu byłoby pogodzeniem się z brakiem człowieczeństwa. A ja naprawdę nie chciałem już nikogo zabijać, a tym bardziej robić tego dla swojej nienormalnej przyjemności.
 Bo przecież w czym zawinił ten młokos? Biedny dzieciak. Znalazł się w nieodpowiednim miejscu i towarzystwie. Mógł nawet nie szpiegować nas za pieniądze. Wystarczyłby szantaż, który uskuteczniali wojskowi zza muru. ,,Oddamy ci siostrę i matkę w zamian za informacje." - ileż to razy już to widywałem? Ile już było takich historii? Nie potrafiłem zliczyć.

Zniechęcenie - to właśnie dopadało mnie w każdej chwili samotności. Znużenie, rezygnacja, odrętwienie, miałem to na porządku dziennym. Rozrywka na pewno dobrze by mi zrobiła, odcięła w końcu od myśli. Mój syn naprawdę się o mnie martwił, chyba rzeczywiście dbał, jak to ostatnio sam określił; pomimo tego, że starałem się nie okazywać przy nim słabości.
Wstałem, przywracając się powoli do porządku, gotów pójść do niego, zgodnie z obietnicą. Nie wiedziałem, na co się przygotowywać, i co takiego mógł tam wymyślić, ufałem jednak, że nie będę się nudził.
Alucard nie nudził się dziś z pewnością.

*

Wszedłem do komnaty, która robiła nam zwykle za sypialnię, wiedziony zapachem żywego człowieka. To było już tak instynktowne, że nie potrafiłbym skłamać, iż szedłem tam świadomie. Szedłem tam, bo musiałem, widząc cały świat w odcieniach burgundu.
 - Panie. - usłyszałem nagle przy sobie niespodziewanie pokorny głos - Pozwól mi sobie pomóc...
Zanim moja uwaga przeniosła się w stronę dźwięku, dostrzegłem Alucarda, który zlizywał z palców własną krew. Dopiero potem moje spojrzenie opadło na chłopaka. Opadło - i tam pozostało.
Moje źrenice rozszerzyły się jeszcze bardziej, a ciężki wydech zdradził mnie niemal od razu. Bo to, co zobaczyłem, nijak nie zgadzało się z zapamiętanym wcześniej obrazem.
 Edwen? Chyba tak nazywał się ten chłopak. Klęczał teraz  na łóżku, z rozpuszczonymi włosami, zarumieniony na policzkach. Niemal nagi, jedynie w białej koszuli Alucarda. Spoglądał na mnie w sposób, który... No cóż, nie spodziewałem się, że potrafił spoglądać w tak spragnionym wyrazie.
 - Razem ci pomożemy - usłyszałem zza pleców melodyjny głos syna - Ty tylko usiądź i się zrelaksuj, mój królu.
 Odwróciłem się przez ramię, rejestrując jedynie to, że jedwabny szlafrok, który miał na sobie, właśnie zsunął mu się z ramion.
 - Co ty mu zrobiłeś? - prychnąłem, nie dowierzając całej sytuacji - Opętałeś go, tak?
 - Nie. - zaprzeczył spokojnie - Nie ma na sobie mojego uroku, jeśli o to pytasz. Nie omamiłem go... Czarami, Draculo. Jedynie powiedziałem mu prawdę.
 - Niby co mu powiedziałeś? - zirytowałem się tymi gierkami, pozwalając jednak, by syn ściągnął ze mnie płaszcz - Groźby tak nie działają.
 - Och, to nic wielkiego. Opowiedziałem mu tylko, dlaczego warto wkupić się w twoje łaski, ojcze. Opowiedziałem mu o tym... Bardzo, baardzo dokładnie. - wyszeptał tuż przy moim uchu - Na tyle dokładnie, że siedzi w wyczekiwaniu z wypiekami na twarzy, jak sam dobrze widzisz.
Przystanąłem pomiędzy jednym i drugim, zdumiony.
 - Ach, i dodatkowo pewnie mu to jeszcze pokazałeś na żywo? - dopytałem, siłując się z ukryciem własnego uśmieszku - A pokazałeś mu, w jaki sposób zabijałem ludzi?
 - Nie, nie. Nie mówmy o tym. - pokręcił powoli głową - Nie strasz mi go niepotrzebnie. Jeśli się spisze... Nie będzie więcej człowiekiem. Pustawo tu u nas na zamku... Nie brakuje ci przypadkiem służby, mój panie? Bo mi bardzo. A on ma doświadczenie w tej pracy. - Alucard wziął mnie pod włos. Dosłownie i w przenośni. Wplótł palce w moje włosy i nakierował z lekka moją głowę w stronę swojej twarzy. - Pobawmy się dzisiaj razem... Taak baaardzo brakuje mi zabawy... - zamruczał - Zbyt grobowo się tutaj zrobiło. Nie ścierpię ani jednego dnia więcej tej strasznej ciszy i kapania wody z dachu. Proszę?... Bądź dla nas dobry...Pokaż swoją królewską szczodrość... - kontynuował, uwodząc mnie w oczywisty sposób, i chyba dając tym samym małe przedstawienie czekającemu chłopakowi - Przyrzekam, że tego nie pożałujesz. - uśmiechnął się zadziornie i wychylił, aby mnie pocałować.
Jego wargi były miękkie i ciepłe, i cudownie pachniały krwią. Powoli, krok za krokiem kierował mnie w stronę łóżka. W końcu dałem się na nie popchnąć, padając na wznak obok chłopaka. I jakby się na to zmówili, w jednej chwili zajęli miejsca bo obu moich stronach; Alucard przesunął dłonią po moim lewym udzie, Edwen zaś po prawym - i wcale nie byłem przekonany, który z nich wyszedł w tym bardziej naturalnie.
 - Wcale nie obiecuję, że on wyjdzie z tego żywy. - ostrzegłem.
 - Liczę się z taką możliwością... - przyznał Alucard - I dlatego właśnie najpierw powinieneś się posilić.
 Tym razem wychylił się w stronę naszego jeńca. Ujął lekko jego twarz i wyszeptał mu coś do ucha. Potem pochylił się, by wbić kły w jego odsłoniętą szyję. Nie połknął jednak ani kropli. Przysunął się do mojej twarzy i złączył usta z moimi wargami. Napoił mnie. Bardzo, bardzo wolno.
 - Ale to ja będę dawkował ci krew, rozumiesz? - wyszeptał, nadal nachylony - Tylko wtedy chłopak będzie miał szanse tu przetrwać. Nie zaprzeczaj. Nie jesteś w stanie kontrolować już głodu. Przestałeś to robić wiele miesięcy temu.
 Kiedy odczucie wygłodnienia przestało już być dla mnie tak palące, zwróciłem uwagę na inne aspekty mojej aktualnej pozycji. Delikatne palce pieściły mnie przez skórzane spodnie, z coraz bardziej wyczuwalnym naciskiem na bardziej wrażliwe punkty. A Alucard znów się wychylił, pobrał kilka kolejnych łyków, i znów oddał mi krew, nie pozwalając mi teraz na jakiekolwiek odezwanie się.
Sprawne palce chłopaka - byłem już pewien, że nie znam tego dotyku - chwyciły mnie nagle u trzonu,  w jednostajnym, napierającym uścisku - i powoli zsunęły się w dół, teraz już wyraźnie wyczuwając moje podniecenie. W moich spodniach zrobiło się teraz o wiele za ciasno.
Było w tym coś piekielnie nęcącego; Alucard, taki stanowczy i opanowany, wymagający wręcz, i ten drugi, będący dla mnie zupełną niewiadomą, niewinnie nieśmiały i jednocześnie rozpalony, pragnący mnie.
Drobna dłoń potarła miarowo o mocno zarysowaną już główkę, a gdzieś wewnątrz mnie odezwała się typowo cielesna potrzeba zaspokojenia. Odetchnąłem ciężko, spinając mięśnie brzucha, by nie dać władzy odruchom i nie wychylić ponaglająco bioder w stronę drażniącej pieszczoty. Mój wzrok nadal zasnuwała czerwona mgła, i nadal byłem głodny, a teraz dodatkowo byłem jeszcze podniecony. I coraz bardziej zły. Alucard zdawał się o tym doskonale wiedzieć, bo położył się nagle na moim torsie, przekładając w połowie, wystarczającej do tego, by mnie zablokować.
- Kontynuuj, malutki... - powiedział zmysłowym tonem do Edwena, gładząc miękko jego policzek - Jeszcze chwilę trzeba go ułagodzić. Cierpliwości...
 Nie wiem, czy ,,ułagodzić" było tu odpowiednim słowem, bo jak na mój gust, to ich działania tylko mnie prowokowały. Ale była w tym jakaś celowość, a ja nagle bardzo zachciałem się dowiedzieć, co takiego wymyślił Alucard.
 - I widzisz? Proszę. Jesteś już zupełnie twardy - oznajmił na głos syn, głaszcząc leniwie dół mojego brzucha - Powiedz mi... Dobrze nam idzie poprawianie ci humoru?
 - Wspaniale. - warknąłem niecierpliwie - Tylko zdecydowanie za wolno.
 - O widzisz? Już przestał się gniewać. - wyjaśnił coś Edwenowi - Możesz teraz być śmielszy.
Poczułem, że obaj rozpinają mi spodnie. Drobne palce zacisnęły się wokół mnie i rozsmarowując wilgoć po całej długości, zwiększały powoli tempo ruchów. Jęknąłem ochryple. Nie byłem przyzwyczajony do tak powolnych pieszczot, i zdawały mi się teraz okropną udręką, gdy moja świadomość wcale nie była nawet w połowie tak czysta jak zwykle, a większość moich zachowań to typowo zwierzęce reakcje. I kiedy mój syn przygniatał mnie do pościeli, już z premedytacją nie pozwalając na żaden ruch.
 - Słyszysz, jak mu się podoba? Normalnie nie miałby tyle cierpliwości, ale teraz naprawdę potrzebuje naszej pomocy... Mmmm... Może częściej powinien się głodzić?... Jest dużo słabszy...- szeptał do Edwena, a ja poczułem, jak ujmuje moje jądra, i pomaga mu mnie ,,ułagodzić" zgodnie z narzuconym rytmem. - Tak, dobrze... A teraz dokładnie go nawilż... - rozkazał mu.
 Wargi chłopaka objęły w odpowiedzi moją męskość, a jego język przesunął się po główce w dokładny, drażniący sposób, zagłębiając się z wolna w każdą obłość, pieszcząc każdy najmniejszy nerw. Końcówka języka musnęła nagle zagłębienie cewki, i nie opanowałem już głosu.
 - Och, kurwa, taak. - warknąłem, łapiąc nagle za pościel, i wbijając w nią pazury. Zafalowałem biodrami, niepomny już na to, czy coś mi wypadało, a coś nie. Bo oprócz tej powolnej pieszczoty, Alucard zajmował się mną niżej w dużo bardziej stanowczych ruchach.
A potem zaczął mnie ssać.
Nie wiedziałem, co mam zrobić z rękami. Poduszka została rozpruta w trzech pierwszych sekundach. Oni obaj klęczeli przy moich biodrach, jeden z drugim ssąc mnie na przemian. Nie powstrzymałem odruchu - chwyciłem ich za włosy obiema rękami- i chciałem teraz tylko wbijać się głębiej i głębiej w ich gardła na przemian, by w końcu spuścić się na ich twarze.
 - Jesteś strasznie niecierpliwy. - poskarżył się Alucard, odrywając na moment - Miałeś być miły, pamiętasz?
 - Ach, do diabła! - warknąłem - Dobra, wystarczy już! Przerżnę was obu. Będę miły. Bardzo miły.
 - I widzisz, tak właśnie rozmawia się z królem - Alucard posłał Edwenowi półuśmiech - Żadnego strachu, musisz wiedzieć, czego chcesz. Jasne? No to do rzeczy. Pokaż mu teraz, czego chcesz.
Edwen oddychał szybko, a czerwoność policzków jeszcze bardziej przybrała na sile. Jego erekcja wyraźnie odznaczała się pod tkaniną zbyt dużej, i mokrej już częściowo koszuli.
 - Chcę... - zaczął, zbliżając się do mnie, ale nie na tyle, bym mógł go ukąsić - Chciałbym... - jedna z jego dłoni zacisnęła się nagle na białej tkaninie, mnąc ją z lekka. Druga dotknęła lekko mojego nadgarstka. W końcu chłopak podniósł na mnie wzrok, speszony. - Twojej obietnicy, o panie... że nie zabijesz mnie, kiedy będę się z tobą kochał. - wyszeptał nieśmiało. - Ani... później.
Zarówno Alucard, jak i ja, posłaliśmy mu w tym momencie podobnie zdziwione spojrzenia. A potem mój syn zaśmiał się w głos.
 - A to z niego mały cwaniak! - zawołał - Nie tego go wcześniej uczyłem, musisz mi uwierzyć, królu.
Jakoś nie było mi teraz do śmiechu. Dzieciak poruszył we mnie bardzo wrażliwą strunę, uderzając w resztki człowieczeństwa, i odebrałem to na  poważnie. Uniosłem się na łokciu i ująłem go z lekka pod brodę.
 - Obiecuję ci.
Czerwień świata straciła na ostrości. Dotykałem tego miękkiego, ciepłego policzka, z pełną świadomością tego, jak krucha była ta istota. Jak prosto i bezmyślnie byłoby dać sobie pofolgować i zabić ją w trakcie zabawy. Że na świecie jest tylko jedna taka, i że znalazła się przy mnie dobrowolnie. Do diaska! To mógłby być mój syn. Przecież w takim wieku zobaczyłem go po raz pierwszy.
 - Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy. Świadomie. Ale jeśli Alucard dalej będzie mnie wypróbowywał, to nie skończy się dobrze dla nikogo. - oznajmiłem poważnie.
 - Gabriel. To nie jest żadna próba. - odparował zaraz dhampir, odsuwając chłopaka poza zasięg moich rąk, wyczuwają nasze nagłe napięcie - Pokazuję ci tylko, że nie możesz walczyć z własną naturą. To po prostu przynosi problemy, i nic poza tym. To. Nie. Próba. Przestań w końcu szukać problemów.
 - Świetnie. I czego jeszcze chcesz mnie dziś ,,nauczyć"?
Syn zmrużył oczy.
 - Może tego, że powinieneś mi w końcu zaufać?
Oho, teraz naprawdę zrobiło się poważnie. Dźwignąłem się z łóżka do siadu.
 - Nigdy nie powiedziałem, że ci nie ufam. Alucard. - przyciągnąłem go do siebie za kark - Jesteś całym moim światem. Może nie potrafię tego pokazać, ale tak jest. Chodź do mnie.
Fuknął tylko w śmieszny sposób, po czym odsunął mnie na odległość ręki.
 - Nie. Dość tych mądrości. Nie będę tego słuchać. Teraz mamy inny plan. Prawda, Edwen?
 - Zdecydowanie inny. - przytaknął chłopak - Taki, w którym nie będziesz miał czasu na podobne przemyślenia. Chcę... Chcę twojej uwagi. Królu. - powiedział w końcu, faktycznie zdecydowanym głosem - Chcę uwagi od was obu.
 - ,,Uwagi", kotku? - dopytał zmysłowo Alucard, oblizując z lekka wargi - To było chyba spore niedopowiedzenie.
*

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Wilcze leże - Łup


Rozdział 2





Alkar zwęszył trop. Przesuwał się, krok po kroku, pośród cieni rzucanych przez ogromne jodły a w prawej dłoni trzymał nóż z zęba zabitego przez siebie tygrysa. Zatrzymał się, żeby znowu wciągnąć powietrze i posmakować jego zapach, po czym zniżył okolony czarnymi kudłami łeb, aby niczym wilk, opaść na wszystkie cztery kończyny. Kucnął i przesunął nóż w palcach, odchylając prawy bark do rzutu.
 Biały zając struchlał kilka metrów dalej i nastawił niespokojnie uszy. Nie zdążył odskoczyć. Rzut był precyzyjny; już po chwili mężczyzna przewiesił zdobycz przez pętlę u pasa i wycofał się z widoku, by nie spłoszyć reszty zwierząt, które posilały się w pobliżu.
Był cichy. Bezszelestny. Jednak pobyt pod ziemią nauczył go wielu rzeczy, a najważniejszą z nich była umiejętność przeżycia.
Nie miał zamiaru robić zbędnego pogromu na żerowisku. Ilość upolowanego mięsa była dla niego wystarczająca. Zające musiały czuć się bezpiecznie, by nie zmienić miejsca bytowania, i by mógł do nich wrócić ponownie, jeśli zaszła by taka potrzeba.

 Szaman wracał do obozowiska, ciekaw, czy zastanie tam uratowanego chłopaka. Nie łudził się, że Ryś zaryzykuje pozostanie w obcym koczowisku, ale nie wykluczał też tego, że młody ponownie dostanie majaków, i prześpi cały czas jego nieobecności.
 Tanr półleżał przy ognisku, dorzucając do niego osuszonych szczap. Grzał zziębnięte dłonie i trząsł się z lekka na rozłożonych skórach, prawdopodobnie przez gorączkę. Na przyjście Alkara drgnął ze strachu i wycofał się wgłąb swojego posłania, zerkając na przybysza spod futrzanego okrycia swymi ogromnymi, brązowymi oczyma. Nie wyglądał zdrowo - zarumienione policzki i przeszklony wzrok były oczywistymi objawami zbyt wysokiej temperatury. Jeśli do rany znów wdało się zakażenie - pomyślał Alkar - chłopak nie przeżyje nocy.

Mężczyzna odłożył zdobycz i nóż, umył ręce w śniegu, a potem w wyjętym z woreczka przy pasie drzewnym popiele z dodatkiem odkażających ziół, i bez zbędnych ceregieli przysiadł przy Rysiu, ściągając z niego okrycie.
 - C...co robisz? - stęknął Tanr, próbując siłą przytrzymać ogrzaną skórę blisko swojego ciała - Zostaw mnie. Demonie, zostaw!

Szaman pochylił się nad nim i wciągnął powietrze nozdrzami, w oczywisty sposób zaciągając się jego zapachem. Chłopak przeraził się nie na żarty. W odruchowym zrywie spróbował go odepchnąć, ale wskórał jedynie to, że Alkar chwycił go za nadgarstki i przytrzymał mu je nad głową w mocarnym uścisku. Warknął na niego, wbijając w niego spojrzenie chłodnej, jasnej tęczówki i zbliżył twarz do jego twarzy dużo bardziej, niż wcześniej.

 - Nie rób mi krzywdy... - wyszeptał w panice młody Ryś, całkiem bezbronny pd tym ostrym, karcącym spojrzeniem - proszę, nie rób mi krzywdy, to nie moja wina, cokolwiek cię spotkało, po prostu opanuj się, proszę cię, ja naprawdę nic złego nie zrobi... -
Mężczyzna parsknął z irytacją i puścił go, by w bardzo ludzkim geście położyć mu palec na ustach. Przechylił głowę w bok psim sposobem, czekając, aż dzieciak zrozumie polecenie. To nie wyglądało jak prośba i chłopak zrozumiał ten nakaz, przestając w końcu mówić. Patrzył, jak szaman odchyla skórę z jego bioder, ostrożnie odwija opatrunek z uda, starając się przy tym nie dotknąć rany i znów węszy, na końcu przybierając minę niezadowolenia. Wyjął drugi, czysty nóż.

 - Nie! - rudowłosy młodzieniec struchlał już do końca - Będę posłuszny, nie musisz mi grozić, błagam, obiecuję, że będę ci posłuszny!...
Alkar w jeszcze większej irytacji zacisnął rękę na jego gardle i nachylił się tak, że niemal dotknął ustami jego ust.
 - Przestań... Mówić. - wycedził mu rozkazująco w wargi, i poluzował zaraz chwyt. Panika młodego Rysia pozwoliła mu przypomnieć sobie poszczególne słowa z ich mowy, i teraz postanowił odezwać się w jego języku, aby go uciszyć. Odłożył nóż na posłanie, aby mu nie zawadzał. Potem usiadł prosto, by zmienić choremu opatrunek. Opuszki palców przesunęły się po kawałku zdrowej skóry uda, jakby sprawdzając jego ciepło, a szaman zaczął mruczeć pod nosem jakieś melodyjne słowa w nieznanym Rysiowi języku. Nagle chłopak poczuł w tym miejscu dziwne mrowienie, a dreszcze z całego ciała zanikały i zbierały się właśnie przy ranie; pisnął przez to z bólu, w ostatniej chwili przygryzając sobie wargę, pomny na słowa uzdrowiciela, by nie wydawać zbędnych dźwięków.

Patrzył na proces leczenia ze strachem, ale i zaintrygowaniem, gdy potężne, pełne blizn łapska Szarego Wilka w niesamowicie ostrożny sposób dotykały miejsc przy ranie, by wyciągnąć z niej cały ból i chorobę. Choć szaman od dawna nie wzywał mocy duchów, przemógł się, by poprosić je o pomoc, bo tej rany nie potrafił uleczyć w takich warunkach żadnym normalnym sposobem. W pewnym momencie chłopak wziął głębszy wdech, nadal struchlały, choć teraz z innego powodu. Mrowienie było nieodmiennie zbyt blisko miejsca, które właśnie zaczęło się domagać dodatkowej uwagi. Poczuł ukłucie gorąca w kroczu, choć nie wiedział, czy to za sprawą szamańskiej magii, czy tego, że ten dziki, zagadkowy mężczyzna właśnie dotknął jego odsłoniętej pachwiny. Źrenice Tanra zrobiły się wielkie jak spodki, a twarz i klatkę piersiową zalał wyraźny rumieniec.

 - Przestań, proszę! - wyrwało mu się z gardła, a nawet ponownie spróbował odepchnąć uzdrowiciela, tknięty zawstydzeniem - Już jestem zdrowy, naprawdę, możesz przestać!...- zapewniał ściśniętym głosem, kiedy Alkar bez trudu chwycił jego nadgarstki jedną dłonią i unieruchomił go w miejscu, by zerknąć z nieodgadnioną miną na jego twarz - To co robisz, bardzo mnie krępuje... - spróbował wyjaśniać chłopak, przełykając z trudem ślinę - Ciało przestaje mnie słuchać, zrozum...
 - Sza.- powiedział wyraźnym głosem Alkar, choć wyraźnie był zaciekawiony jego reakcjami - Potrzebuję... - zawiesił głos, szukając usilnie odpowiedniego słowa - ...skupienia. - wyrzekł, choć w jego ustach przypominało to bardziej warknięcie.

Dokończył proces uzdrawiania, niepomny na to, że w spodniach Tanra zrobiło się teraz wyraźne wybrzuszenie i równie niepomny na jego zarumienioną w zawstydzeniu twarz.
Chłopak nie śmiał się poruszyć, czując gulę w gardle. Czuł, że zeszła mu gorączka, ale w środku było mu tak ciepło, jakby nagle nastało lato. Dłonie szamana smarowały gojącą się ranę jakąś ostro pachnącą maścią, lecz młody Ryś wcale nie myślał już o bólu. Był bardzo spłoszony, a jego szybki oddech do złudzenia przypominał oddech jakiegoś małego zwierzątka zagnanego pod ścianę.
- Już. - powiedział w końcu Alkar, nie patrząc na jego twarz - Będziesz zdrowy.
Tanr zagryzł zęby, pozwalając opatrzyć ranę i na powrót okryć się futrem, nie śmiąc zmienić pozycji w obawie na reakcję tego niezrozumiałego, ludzkiego demona. Obserwował, jak nieznajomy z zupełną obojętnością odwraca się do niego plecami i idzie przyrządzać posiłek, a potem, jak zajmuje ulubione miejsce na konarze drzewa i ucina sobie drzemkę bez słowa wyjaśnienia.

Nastała cisza, przerywana jedynie odgłosami trzaskającego ognia. Chłopak odczekał jeszcze chwilę, po czym wsunął dłoń pod okrycie, niepewien jeszcze, czy powinien sobie ulżyć, czy może lepiej, by tego nie robił przy Szarym Wilku, który mógł tylko udawać, że spał. Przełknął z trudem ślinę, uświadamiając sobie, że naprawdę od dawna nie robił sobie dobrze, i że półsztywna erekcja wcale nie chciała opaść, póki miał Alkara w zasięgu wzroku. Ale bał się. Bał się tego dziwnego mężczyzny i bał się, że mógłby go obudzić jakimś niezamierzonym dźwiękiem.

Szary Wilk chyba nie miał z tym problemów. Ciężko było stwierdzić czy zasnął, ale leżał na wznak, oczy miał zamknięte, a jego dłoń przesunęła się bezpardonowo z umięśnionego brzucha aż na krocze. Westchnął mrukliwie, niemal miękko, a druga ręka zacisnęła się silnie nad jego głową na chropowatym konarze, utrzymując ciało w stabilnej pozycji nad ziemią. Miał kocie ruchy i takąż równowagę; jakby robił to już setki razy wcześniej.

Tanr odwrócił szybko wzrok, czując, że od tego podglądania znowu pieką go policzki. Jego serce zabiło mocniej, kiedy próbował udawać, że wcale nie patrzy, jak palce mężczyzny wsuwają się pod przepaskę biodrową, a część materiału zsuwa się ciężko, odkrywając umięśnione udo i część widoku na to, jak zaczyna się pieścić.
Czy ten pokaz był zamierzony? Tego chłopak nie mógł wiedzieć, ale nie minęła długa chwila, kiedy, nieco ośmielony, poszedł jego śladem. Przygryzł swoje przedramię, zdeterminowany żeby się jednak przed nim nie zdradzić, choć jego lędźwie paliły żywym ogniem, gdy naśladował szybki rytm Alkara. 
Demon z Puszczy Czerwonego Kła robił sobie dobrze, wzdychając w głos i bez najmniejszej sekretności przesuwając ręką po grubym, śliskim już trzonie. Nadal z zamkniętymi oczami. Nadal nie bacząc na działania młodzieńca, jakby tamten był zaledwie powietrzem. Chociaż dla niego może właśnie nim był?

Tanr zdusił pojedynczy jęk, który wydostał mu się z gardła, gdy dochodził. Nie zajęło to wiele czasu. Zerkał kątem oka na to, jak szaman w nieprzyzwoity sposób zataczał wokół główki erekcji małe kółka, wydobywając z czubka pojedyncze krople, a później jak jego biodra falują lekko, pożądając w przedorgazmowym odruchu dużo mocniejszego dotyku. Doskonale widział, jak jego silne palce okalają członka niemal brutalnym uściskiem, by zaraz zacisnąć pięść na odznaczającej się żołędzi i otulić ją tak, by główka obijała się bezustannie o wnętrze dłoni.
 Alkar dyszał w rozkoszy, a jego mięśnie spięły się na moment, gdy biała struga rozlała mu się obficie spomiędzy palców, zaś ciemnoróżowa żołądź męskości pokryła się gęstą spermą, która ściekała po trzonie i twardej skórze uda w dowodzie naprawdę silnego orgazmu.
 Warknął, odsłaniając ostre zęby i ocierając karkiem o gałąź pod sobą, gdy drżenie mięśni przeszło przez niego na podobieństwo fali, a potem opadł w przyjemności w to samo miejsce, przeciągając się z leniwa beztroską, jak gdyby nic wcześniej nie zaszło.  Przypominał w tym akcie dzikie zwierzę, lecz z pewnością nie człowieka. Zwierzę, demona; coś, co gorszyło tą bezczelną namiętnością i bezwstydnie naturalnie mogło obnosić się z żądzami, lecz nie było zwykłym śmiertelnikiem, który powinien czuć wstyd.

Chłopak wytarł dłoń i okrył się szczelnie futrem, odwracając się do mężczyzny tyłem i próbując uspokoić oddech oraz ukryć czerwoną od emocji twarz.
Nie był świadom tego, że Alkar wbijał w niego teraz spojrzenie pełne dzikiej satysfakcji. Nie mógł wiedzieć, że szaman doskonale słyszał każdy jego wcześniejszy ruch. Nozdrza Wilka poruszyły się, łapiąc zapach spełnienia Tanra, zaś przejrzyste ślepie zmrużyło się drapieżnie.
,,Będziesz zdrów" - pomyślał szaman, upewniając się w tym osądzie, i pozwalając sobie na półuśmiech - ,,Coś jeszcze spróbujesz przede mną ukryć, płochliwy chłopcze?"