Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Pamiętnik Mordreda - Reminiscencja

- Pola Calman, cztery dni wcześniej -

 Sztandary Saksońskich wojów powiewały na wietrze, przesiąknięte smrodem dymu, tłuszczu i alkoholu. Armia pogan, ubrana w skóry, z brudną, wyszczerbioną bronią i krępymi wierzchowcami, sprawiała wrażenie dokładnie takie, jak chciałem - przerażające.
Patrzyłem na niego, na swój cel, uśmiechając się z dziką radością. Artur, chwalebny król Brytanii, ten chodzący ideał; stał pośrodku swojego wojska, wygadując im jakieś motywujące bzdury. Wzywał do walki, zaś jego grawerowana zbroja błyszczała w świetle słońca; och, jak ja go z całego serca nienawidziłem! Chciałem zetrzeć mu ten dumny wyraz twarzy, wetrzeć go w piach przesiąknięty krwią jego przyjaciół! Chciałem mu zmiażdżyć czaszkę własnym butem, zaś jego ścierwo rzucić na pożarcie Saksońskim ogarom, by rozwlekły mu trzewia po całej okolicy.
Moja dłoń zacisnęła się na rękojeści miecza. Jeszcze nigdy, nikogo, nie chciałem zabić tak bardzo, jak jego.

 Nie chodziło już o tron, o pokaz siły czy o moje własne ambicje. Chodziło mi o matkę. Moją prawdziwą matkę, nie tą, która mnie urodziła, Morganę, zaś z którą nic mnie nie łączyło. Nie wychowała mnie, nie była przy mnie, kiedy dorastałem... Wiedźma mogła sczeznąć, zdechnąć w mękach na stosie, było mi to zupełnie obojętne. Ale za to, że Artur podniósł rękę na Morgause, że ją zamordował - zrobiłbym wszystko, by konał w bólach tak okropnych, jakie tylko ten świat mógł mu zaserwować. Poświęciłem wszystko, wyrzekłem się wszystkiego, by zebrać tą armię i posłać ją ku jego zgubie.

 Odebrał mi jedyną osobę, którą kochałem i szanowałem. Jedyną, której na mnie zależało, która nie uznała, że jestem niegodny miłości, bo urodziłem się bękartem.
Rozległy się odgłosy rogów. Saksońska hałastra wydała z siebie odgłosy tysięcy chrapliwych okrzyków; ich podniecone, pałające żądzą mordu wrzaski były niczym muzyka dla moich uszu. Napawałem się chwilą, pozwalając, by ich agresja przelała się i po mnie, by ta zimna zemsta, którą zaplanowałem, była jeszcze bardziej satysfakcjonująca. Skłamałbym mówiąc, że nie sprawiło mi to dzikiej radości. To dzięki mnie ci wszyscy poganie chcieli rzucić się armii Artura do gardeł; to ja przekonałem ich dowódcę, że lepszej chwili nie będzie.
Chciałem ich wszystkich zabić i byłem gotów przedrzeć się przez legiony popleczników Artura, byleby tylko go dopaść; mogłem spływać krwią i szaleć z bólu, ale ostatnim, co chciałem zobaczyć tego dnia, to było życie gasnące w jego oczach. Nie zważałem na straty. Nie zależało mi na tych Saksońskich ścierwach tak samo, jak im nie zależało na mnie. Mieliśmy tylko wspólny cel. Obalić rządy króla Artura, ściągnąć go z tronu i patrzeć, jak zdycha.

  Zaczęliśmy atak. Kawaleria Artura opuściła lance; rycerze na koniach przygotowali się do odparcia pierwszej fali pogan; pozwoliłem, by rozjuszeni wojownicy minęli mnie, lecąc ku oczywistej zagładzie - ja nie byłem głupcem. Na pierwszy ogień pobiegli berserkerzy; zażywszy sporą dawkę alkoholu i grzybów o halucynogennym działaniu, prawdopodobnie nie zauważali nawet, gdy ginęli.
Potem byli tarczownicy. Ci już stanowili poważny problem dla armii Artura. Gdyby tylko użyli nieco więcej taktyki, niż siły, ta walka skończyłaby się dużo szybciej... Ale co mogłem ja, bękart króla, którego nie szanował nawet Saksoński dowódca? Mogłem być mistrzem taktyki, ale jego kretynizm był większy niż jego ego, więc woje Hengista ginęli całymi setkami a ja obserwowałem to bez najmniejszego zdziwienia.

 Pierwszym moim trupem był rycerz z herbem serca na piersi. Uciąłem mu łeb, celując pod gardło, w miejsce, gdzie zbroja kolcza była najdelikatniejsza. Drobno plecione, stalowe kółka ustąpiły pod moją bronią, zaś ostrze zagłębiło się w ciało, rozchlastując tchawicę i przełyk. Ciepła krew ochlapała mi twarz, ale to było za mało. Uśmiech, który wykwitł na mych wargach, powiedziałby dużo więcej, niż słowa.
"Zemsta" - oznajmiał wszystkim - "Zemsta jest moja".
Czekało mnie dużo roboty. 

 Nie wybierałem swych celów przypadkiem. Pozwalałem, by głupie saksońskie wojsko pościągało konnych Artura, zaś ja dobijałem ich jednego po drugiem, od czasu do czasu broniąc się przed atakami pojedynczych rycerzy. Wojen nie powinno prowadzić się bezmyślnie. Gdybym to ja dowodził tą ogromną armią Hengista, rozniósłbym ludzi Artura na kawałki. Zająłbym Camelot i stracił tam wszystkich możnowładców, obsadzając wolne miejsca co bardziej rozgarniętymi wojami, zaś sam, na tronie, chełpiłbym się zaszczytami pierworodnego; mógłbym nawet, w swej wspaniałomyślności, zostawić Morganę przy życiu... Merlin jednak musiał zginąć. Był zbyt dużym zagrożeniem. Staruch nie lubił mnie - i z wzajemnością. Chociaż sam mnie stworzył, doprowadzając do tego, że Morgana przespała się z własnym bratem, w jakimś durnym, pogańskim rytuale, nie był zachwycony z efektu. 

 Czy ktokolwiek był zachwycony? Nie byłem nawet ja. Całe moje życie było jedną wielką bzdurą.
Wybebeszyłem rycerza, który nie mógł się podnieść z ziemi. Bardzo dobrze, bo i tak nie wstałby przecież o własnych siłach, to był z mojej strony jedynie gest miłosierdzia. Ich śmieszne, okropnie niewygodne, pełnopłytowe, stalowe zbroje, były często dużo za ciężkie, aby ich właściciele podnieśli się po obaleniu. To jedna z niewielu przywar bogactwa; kiedy obracało się ono przeciwko jego posiadaczom.
Walczyłem tak długo, że straciłem poczucie czasu. Pole walki przerzedziło się, zaś ziemię zasnuła mgła. 

 Czy to fatum? Tego nie wiedziałem. Ledwo poznawałem swoich. Widziałem nie dalej, niż na parę kroków w przód. Bałem się, że to, co zrobiłem, pójdzie na marne, że ten, dla którego robiłem to wszystko, ucieknie. Krzyknąłem jego imię. Wyzwałem go na pojedynek.
Odkrzyknął mi. 

 I wtedy go zobaczyłem. Teraz już nic nie mogło mi przeszkodzić.
To było zabawne, ironiczne wręcz - ja, w czarnej, skórzanej zbroi na pogańską modłę, ze skórą wilka; jego łbem zarzuconym na swoją głowę, kontra on - rycerz w zdobionej, pikowanej zbroi, z falowanymi włosami, niczym zdjęty z jakiegoś obrazu - on właśnie miał skonać na moich oczach, choćby była to ostatnia rzecz, jakiej dokonam w swoim życiu. 

 Podjął wyzwanie. Był wyższy, silniejszy, bardziej masywny i starszy. Słyszałem o nim, że był też niezrównanym szermierzem. Ojciec, widząc mnie, rozpiął zewnętrzną część zbroi i zrzucił ją z siebie, by zyskać większą możliwość ruchów. Ja, niższy, młodszy i szybszy, pragnąłem tylko jego krwi. Również ściągnąłem zbroję i rzuciłem ją u swych stóp. 

 To miała być walka na śmierć i życie. Natarłem na niego z okrzykiem wściekłości. Odparował cios.
 Legendy mówiły prawdę. Był świetnym wojownikiem. Ale ja, w niczym mu nie ustępowałem. Byłem z jego krwi, niesiony nienawiścią. Zaczęliśmy wymieniać uderzenia; szczękanie naszej broni rozniosło się po opustoszałym placu boju - Artur wykorzystał swoją przewagę i zwalił mnie z nóg, szarżując w momencie, gdy brałem zamach i wbiegł pod moje ramię, by mnie przewrócić. Zgubił swój miecz; chwycił mnie za przedramię i zaczął ciągnąć po ziemi, żebym nie mógł trafić w niego bronią a robił to z wielką łatwością. Dotarł do upuszczonego miecza; ja nadal nie potrafiłem się wyrwać. Uderzył bronią od góry, na co w końcu sparowałem desperacko cios. Schylił się, niesiony rozmachem, więc kopnąłem go od tyłu, czego nie widział; padł na ziemię obok mnie, co dało mi krótką chwilę na wstanie.
Byłem wściekły.

 Artur wspierał się rękami o podłoże. Zapytał, dlaczego to robię. Kiedy odpowiedziałem mu, nie zrozumiał. Ale on wiedział. Wiedział i widział, że ja nie odpuszczę, że zrobię wszystko, dosłownie wszystko, by zginął tego dnia. Widziałem w jego oczach, że wiedział. Widziałem w jego spojrzeniu to pogodzenie się z losem, ale to było dla mnie za mało. Powstał z kolan. Natarłem już bez furii, zaś z zimną premedytacją.

 Okrążaliśmy się, będąc od siebie na odległość wyciągniętych broni. Zamachnął się; uniknąłem zamaszystego cięcia, robiąc unik pod nie. Tracił siły a wraz z tym, jego cięcia robiły się coraz bardziej chaotyczne i coraz mniej precyzyjne. Z nas dwóch to ja byłem teraz mniej zmęczony.
Kolejna seria ciosów była bardzo zażarta, bardzo wycieńczająca. Artur wziął zamach od góry, by sprowadzić druzgocące uderzenie; zrobiłem unik wchodząc mu pod lewe ramię i trzymając miecz ostrzem we własnym kierunku, szybko wbiłem mu je w brzuch. Król momentalnie zgiął się w pół, chwycił za ranę. Mój ojciec uniósł na mnie spojrzenie pełne niedowierzania.
To było dla mnie za mało.

  Odszedłem o krok, po leżącą na ziemi włócznię. Gdy klęczał, pokonany, nie dokonałem jeszcze zemsty. Z rozmachem wbiłem mu włócznię w brzuch, przebiłem jego ciało na wylot, w półklęku.
Chciałem być pewien, że skona. Wbiłem ją jeszcze głębiej, wchodząc w zasięg jego rąk. Ściągnął mnie w dół, wsparł ręce o moje ramiona... Chciał coś powiedzieć. Coś mówił. Nie słuchałem.
Za późno zorientowałem się, że mnie zwodzi. On się nie poddał - przechytrzył mnie. Chwycił mnie za kark i wbił mi własny miecz w trzewia; poczułem, jak krew podchodzi mi do gardła.
Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch. To była Morgana. Biały koń czarodziejki padł na piach w bolesnym rżeniu, kiedy jakiś Sakson zamachnął się mieczem w jego kopyta. Kobieta spadła z wierzchowca, przeturlała się, podniosła. Zaczęła do nas biec. Widziałem, jak bardzo się śpieszy.
Było już na to za późno.

 Artur puścił swój miecz. Osunąłem się w tył, bezładnie. Nie czułem już bólu, tylko stopniowe zimno, ogarniające kończyny, wargi a w końcu i klatkę piersiową.
Uciekało ze mnie życie. Nic nie mogłem na to poradzić.
Morgana, moja biologiczna matka, dopadła do mnie, nachyliła się. Była blisko, bardzo blisko. Nigdy nie widziałem z tak bliska jej twarzy. Wsunęła dłonie pod moją głowę. Gdy czarodziejka nie unosiła się dumą, była naprawdę piękną kobietą, nie dostrzegałem tego wcześniej.
 Czy dopiero teraz dowiedziała się, kim byłem? Jej przerażone spojrzenie powiedziało mi wszystko. Uśmiechnąłem się resztą sił, próbując podnieść ją na duchu. Pokrzepiająco. Tak, jak naprawdę mógłbym uśmiechnąć się do matki. Nie ona była temu wszystkiemu winna. Ją również okłamano.  Nie miałem pretensji.
Moje spojrzenie zasnuła mgła. Osunąłem się w ciemność. Ból w końcu przeminął.
Dokładnie tak to zapamiętałem.

- chwila obecna -

 Obudziłem się, zlany potem. Otworzyłem oczy, błądząc spanikowanym spojrzeniem po ścianach. Usiadłem, chwytając się za miejsce, które przebił miecz. W półmroku wyczułem tam zarys blizny.
Pobladłem na twarzy.
Przez jedną, krótką chwilę sądziłem, że to wszystko był sen, że wojna jeszcze nie nadeszła, że byłem dopiero w saksońskim obozie...

  W chatce paliła się jedna świeca. Oświetlała niewielki stolik, na którym było parę książek. Jej blask padał również na śpiącą, jasnowłosą postać.
Moje serce zaczęło łomotać w jeszcze większej panice. Sięgnąłem ręką w dół, błagając w duchu, żeby to wszystko było jednak snem. Nie było. Nadal pozostawałem okaleczony. Nic z tego, co się stało, nie było w żadnej mierze snem.
Zgiąłem się w pół, zemdliło mnie nagle, skręciło od środka. Zerwałem się z pościeli - pamiętałem, że elf mnie rozwiązał - i runąłem na kolana, oddychając w przyspieszonym tempie.
Samandriel obudził się, obrócił w moją stronę, przetarł oczy.
- Co się dzieje? - zapytał czujnie. Usiadł na łóżku. Miał na sobie koszulę nocną i nic więcej. Ale nie patrzyłem na niego. 

 Dusiłem się ze strachu. I nienawiści. I obrzydzenia. Do siebie, oraz całego świata. Było mi zimno. Objąłem się ramionami, siadając na gołej ziemi, przepasany tylko białą tkaniną.
Samandriel podszedł do mnie i kucnął obok. Po chwili namysłu, wyciągnął rękę. Dotknął mojego ramienia.
Dygotałem.
- Mordredzie? - zapytał, patrząc bacznie na całą sytuację.
Zagryzłem zęby. Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Moja matka... I Artur. Oni żyją. - wydusiłem, w żalu, wściekłości i przerażeniu. Przez to, co się stało, co zrobiłem, oraz czego nie byłem w stanie zrobić. - Artur przeżył. - powiedziałem ściśniętym głosem - Morgana zabrała go do Avalonu. Popłynęli łodzią poprzez mgły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz