- Pola Calman, cztery dni wcześniej -
Sztandary Saksońskich
wojów powiewały na wietrze, przesiąknięte smrodem dymu, tłuszczu i
alkoholu. Armia pogan, ubrana w skóry, z brudną, wyszczerbioną bronią i
krępymi wierzchowcami, sprawiała wrażenie dokładnie takie, jak chciałem -
przerażające.
Patrzyłem na niego, na
swój cel, uśmiechając się z dziką radością. Artur, chwalebny król
Brytanii, ten chodzący ideał; stał pośrodku swojego wojska, wygadując im
jakieś motywujące bzdury. Wzywał do walki, zaś jego grawerowana zbroja
błyszczała w świetle słońca; och, jak ja go z całego serca
nienawidziłem! Chciałem zetrzeć mu ten dumny wyraz twarzy, wetrzeć go w
piach przesiąknięty krwią jego przyjaciół! Chciałem mu zmiażdżyć czaszkę
własnym butem, zaś jego ścierwo rzucić na pożarcie Saksońskim ogarom,
by rozwlekły mu trzewia po całej okolicy.
Moja dłoń zacisnęła się na rękojeści miecza. Jeszcze nigdy, nikogo, nie chciałem zabić tak bardzo, jak jego.
Nie chodziło już o tron,
o pokaz siły czy o moje własne ambicje. Chodziło mi o matkę. Moją
prawdziwą matkę, nie tą, która mnie urodziła, Morganę, zaś z którą nic
mnie nie łączyło. Nie wychowała mnie, nie była przy mnie, kiedy
dorastałem... Wiedźma mogła sczeznąć, zdechnąć w mękach na stosie, było
mi to zupełnie obojętne. Ale za to, że Artur podniósł rękę na Morgause,
że ją zamordował - zrobiłbym wszystko, by konał w bólach tak okropnych,
jakie tylko ten świat mógł mu zaserwować. Poświęciłem wszystko,
wyrzekłem się wszystkiego, by zebrać tą armię i posłać ją ku jego
zgubie.
Odebrał mi jedyną osobę,
którą kochałem i szanowałem. Jedyną, której na mnie zależało, która nie
uznała, że jestem niegodny miłości, bo urodziłem się bękartem.
Rozległy się odgłosy
rogów. Saksońska hałastra wydała z siebie odgłosy tysięcy chrapliwych
okrzyków; ich podniecone, pałające żądzą mordu wrzaski były niczym
muzyka dla moich uszu. Napawałem się chwilą, pozwalając, by ich agresja
przelała się i po mnie, by ta zimna zemsta, którą zaplanowałem, była
jeszcze bardziej satysfakcjonująca. Skłamałbym mówiąc, że nie sprawiło
mi to dzikiej radości. To dzięki mnie ci wszyscy poganie chcieli rzucić
się armii Artura do gardeł; to ja przekonałem ich dowódcę, że lepszej
chwili nie będzie.
Chciałem ich wszystkich
zabić i byłem gotów przedrzeć się przez legiony popleczników Artura,
byleby tylko go dopaść; mogłem spływać krwią i szaleć z bólu, ale
ostatnim, co chciałem zobaczyć tego dnia, to było życie gasnące w jego
oczach. Nie zważałem na straty. Nie zależało mi na tych Saksońskich
ścierwach tak samo, jak im nie zależało na mnie. Mieliśmy tylko wspólny
cel. Obalić rządy króla Artura, ściągnąć go z tronu i patrzeć, jak
zdycha.
Zaczęliśmy atak.
Kawaleria Artura opuściła lance; rycerze na koniach przygotowali się do
odparcia pierwszej fali pogan; pozwoliłem, by rozjuszeni wojownicy
minęli mnie, lecąc ku oczywistej zagładzie - ja nie byłem głupcem. Na
pierwszy ogień pobiegli berserkerzy; zażywszy sporą dawkę alkoholu i
grzybów o halucynogennym działaniu, prawdopodobnie nie zauważali nawet,
gdy ginęli.
Potem byli tarczownicy.
Ci już stanowili poważny problem dla armii Artura. Gdyby tylko użyli
nieco więcej taktyki, niż siły, ta walka skończyłaby się dużo
szybciej... Ale co mogłem ja, bękart króla, którego nie szanował nawet
Saksoński dowódca? Mogłem być mistrzem taktyki, ale jego kretynizm był
większy niż jego ego, więc woje Hengista ginęli całymi setkami a ja
obserwowałem to bez najmniejszego zdziwienia.
Pierwszym moim trupem
był rycerz z herbem serca na piersi. Uciąłem mu łeb, celując pod gardło,
w miejsce, gdzie zbroja kolcza była najdelikatniejsza. Drobno plecione,
stalowe kółka ustąpiły pod moją bronią, zaś ostrze zagłębiło się w
ciało, rozchlastując tchawicę i przełyk. Ciepła krew ochlapała mi twarz,
ale to było za mało. Uśmiech, który wykwitł na mych wargach,
powiedziałby dużo więcej, niż słowa.
"Zemsta" - oznajmiał wszystkim - "Zemsta jest moja".
Czekało mnie dużo roboty.
Nie wybierałem swych
celów przypadkiem. Pozwalałem, by głupie saksońskie wojsko pościągało
konnych Artura, zaś ja dobijałem ich jednego po drugiem, od czasu do
czasu broniąc się przed atakami pojedynczych rycerzy. Wojen nie powinno
prowadzić się bezmyślnie. Gdybym to ja dowodził tą ogromną armią
Hengista, rozniósłbym ludzi Artura na kawałki. Zająłbym Camelot i
stracił tam wszystkich możnowładców, obsadzając wolne miejsca co
bardziej rozgarniętymi wojami, zaś sam, na tronie, chełpiłbym się
zaszczytami pierworodnego; mógłbym nawet, w swej wspaniałomyślności,
zostawić Morganę przy życiu... Merlin jednak musiał zginąć. Był zbyt
dużym zagrożeniem. Staruch nie lubił mnie - i z wzajemnością. Chociaż
sam mnie stworzył, doprowadzając do tego, że Morgana przespała się z
własnym bratem, w jakimś durnym, pogańskim rytuale, nie był zachwycony z
efektu.
Czy ktokolwiek był zachwycony? Nie byłem nawet ja. Całe moje życie było jedną wielką bzdurą.
Wybebeszyłem rycerza,
który nie mógł się podnieść z ziemi. Bardzo dobrze, bo i tak nie wstałby
przecież o własnych siłach, to był z mojej strony jedynie gest
miłosierdzia. Ich śmieszne, okropnie niewygodne, pełnopłytowe, stalowe
zbroje, były często dużo za ciężkie, aby ich właściciele podnieśli się
po obaleniu. To jedna z niewielu przywar bogactwa; kiedy obracało się
ono przeciwko jego posiadaczom.
Walczyłem tak długo, że straciłem poczucie czasu. Pole walki przerzedziło się, zaś ziemię zasnuła mgła.
Czy to fatum? Tego nie
wiedziałem. Ledwo poznawałem swoich. Widziałem nie dalej, niż na parę
kroków w przód. Bałem się, że to, co zrobiłem, pójdzie na marne, że ten,
dla którego robiłem to wszystko, ucieknie. Krzyknąłem jego imię. Wyzwałem go na pojedynek.
Odkrzyknął mi.
I wtedy go zobaczyłem. Teraz już nic nie mogło mi przeszkodzić.
To było zabawne,
ironiczne wręcz - ja, w czarnej, skórzanej zbroi na pogańską modłę, ze
skórą wilka; jego łbem zarzuconym na swoją głowę, kontra on - rycerz w
zdobionej, pikowanej zbroi, z falowanymi włosami, niczym zdjęty z
jakiegoś obrazu - on właśnie miał skonać na moich oczach, choćby była to
ostatnia rzecz, jakiej dokonam w swoim życiu.
Podjął wyzwanie. Był
wyższy, silniejszy, bardziej masywny i starszy. Słyszałem o nim, że był
też niezrównanym szermierzem. Ojciec, widząc mnie, rozpiął zewnętrzną
część zbroi i zrzucił ją z siebie, by zyskać większą możliwość ruchów.
Ja, niższy, młodszy i szybszy, pragnąłem tylko jego krwi. Również
ściągnąłem zbroję i rzuciłem ją u swych stóp.
To miała być walka na śmierć i życie. Natarłem na niego z okrzykiem wściekłości. Odparował cios.
Legendy mówiły prawdę.
Był świetnym wojownikiem. Ale ja, w niczym mu nie ustępowałem. Byłem z
jego krwi, niesiony nienawiścią. Zaczęliśmy wymieniać uderzenia;
szczękanie naszej broni rozniosło się po opustoszałym placu boju - Artur
wykorzystał swoją przewagę i zwalił mnie z nóg, szarżując w momencie,
gdy brałem zamach i wbiegł pod moje ramię, by mnie przewrócić. Zgubił
swój miecz; chwycił mnie za przedramię i zaczął ciągnąć po ziemi, żebym
nie mógł trafić w niego bronią a robił to z wielką łatwością. Dotarł do
upuszczonego miecza; ja nadal nie potrafiłem się wyrwać. Uderzył bronią
od góry, na co w końcu sparowałem desperacko cios. Schylił się, niesiony
rozmachem, więc kopnąłem go od tyłu, czego nie widział; padł na ziemię
obok mnie, co dało mi krótką chwilę na wstanie.
Byłem wściekły.
Artur wspierał się
rękami o podłoże. Zapytał, dlaczego to robię. Kiedy odpowiedziałem mu,
nie zrozumiał. Ale on wiedział. Wiedział i widział, że ja nie
odpuszczę, że zrobię wszystko, dosłownie wszystko, by zginął tego dnia.
Widziałem w jego oczach, że wiedział. Widziałem w jego spojrzeniu to
pogodzenie się z losem, ale to było dla mnie za mało. Powstał z kolan.
Natarłem już bez furii, zaś z zimną premedytacją.
Okrążaliśmy się, będąc
od siebie na odległość wyciągniętych broni. Zamachnął się; uniknąłem
zamaszystego cięcia, robiąc unik pod nie. Tracił siły a wraz z tym, jego
cięcia robiły się coraz bardziej chaotyczne i coraz mniej precyzyjne. Z
nas dwóch to ja byłem teraz mniej zmęczony.
Kolejna seria ciosów
była bardzo zażarta, bardzo wycieńczająca. Artur wziął zamach od góry,
by sprowadzić druzgocące uderzenie; zrobiłem unik wchodząc mu pod lewe
ramię i trzymając miecz ostrzem we własnym kierunku, szybko wbiłem mu je
w brzuch. Król momentalnie zgiął się w pół, chwycił za ranę. Mój ojciec
uniósł na mnie spojrzenie pełne niedowierzania.
To było dla mnie za mało.
Odszedłem o krok, po
leżącą na ziemi włócznię. Gdy klęczał, pokonany, nie dokonałem jeszcze
zemsty. Z rozmachem wbiłem mu włócznię w brzuch, przebiłem jego ciało na
wylot, w półklęku.
Chciałem być pewien, że
skona. Wbiłem ją jeszcze głębiej, wchodząc w zasięg jego rąk. Ściągnął
mnie w dół, wsparł ręce o moje ramiona... Chciał coś powiedzieć. Coś
mówił. Nie słuchałem.
Za późno zorientowałem
się, że mnie zwodzi. On się nie poddał - przechytrzył mnie. Chwycił mnie
za kark i wbił mi własny miecz w trzewia; poczułem, jak krew podchodzi
mi do gardła.
Kątem oka dostrzegłem
jakiś ruch. To była Morgana. Biały koń czarodziejki padł na piach w
bolesnym rżeniu, kiedy jakiś Sakson zamachnął się mieczem w jego kopyta.
Kobieta spadła z wierzchowca, przeturlała się, podniosła. Zaczęła do
nas biec. Widziałem, jak bardzo się śpieszy.
Było już na to za późno.
Artur puścił swój miecz.
Osunąłem się w tył, bezładnie. Nie czułem już bólu, tylko stopniowe
zimno, ogarniające kończyny, wargi a w końcu i klatkę piersiową.
Uciekało ze mnie życie. Nic nie mogłem na to poradzić.
Morgana, moja
biologiczna matka, dopadła do mnie, nachyliła się. Była blisko, bardzo
blisko. Nigdy nie widziałem z tak bliska jej twarzy. Wsunęła dłonie pod
moją głowę. Gdy czarodziejka nie unosiła się dumą, była naprawdę piękną
kobietą, nie dostrzegałem tego wcześniej.
Czy dopiero teraz
dowiedziała się, kim byłem? Jej przerażone spojrzenie powiedziało mi
wszystko. Uśmiechnąłem się resztą sił, próbując podnieść ją na duchu.
Pokrzepiająco. Tak, jak naprawdę mógłbym uśmiechnąć się do matki. Nie
ona była temu wszystkiemu winna. Ją również okłamano. Nie miałem
pretensji.
Moje spojrzenie zasnuła mgła. Osunąłem się w ciemność. Ból w końcu przeminął.
Dokładnie tak to zapamiętałem.
- chwila obecna -
Obudziłem się, zlany
potem. Otworzyłem oczy, błądząc spanikowanym spojrzeniem po ścianach.
Usiadłem, chwytając się za miejsce, które przebił miecz. W półmroku
wyczułem tam zarys blizny.
Pobladłem na twarzy.
Przez jedną, krótką
chwilę sądziłem, że to wszystko był sen, że wojna jeszcze nie nadeszła,
że byłem dopiero w saksońskim obozie...
W chatce paliła się
jedna świeca. Oświetlała niewielki stolik, na którym było parę książek.
Jej blask padał również na śpiącą, jasnowłosą postać.
Moje serce zaczęło
łomotać w jeszcze większej panice. Sięgnąłem ręką w dół, błagając w
duchu, żeby to wszystko było jednak snem. Nie było. Nadal pozostawałem
okaleczony. Nic z tego, co się stało, nie było w żadnej mierze snem.
Zgiąłem się w pół,
zemdliło mnie nagle, skręciło od środka. Zerwałem się z pościeli -
pamiętałem, że elf mnie rozwiązał - i runąłem na kolana, oddychając w
przyspieszonym tempie.
Samandriel obudził się, obrócił w moją stronę, przetarł oczy.
- Co się dzieje? - zapytał czujnie. Usiadł na łóżku. Miał na sobie koszulę nocną i nic więcej. Ale nie patrzyłem na niego.
Dusiłem się ze strachu. I
nienawiści. I obrzydzenia. Do siebie, oraz całego świata. Było mi
zimno. Objąłem się ramionami, siadając na gołej ziemi, przepasany tylko
białą tkaniną.
Samandriel podszedł do mnie i kucnął obok. Po chwili namysłu, wyciągnął rękę. Dotknął mojego ramienia.
Dygotałem.
- Mordredzie? - zapytał, patrząc bacznie na całą sytuację.
Zagryzłem zęby. Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Moja matka... I
Artur. Oni żyją. - wydusiłem, w żalu, wściekłości i przerażeniu. Przez
to, co się stało, co zrobiłem, oraz czego nie byłem w stanie zrobić. -
Artur przeżył. - powiedziałem ściśniętym głosem - Morgana zabrała go do
Avalonu. Popłynęli łodzią poprzez mgły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz