Pobudka
była nagła (chyba pierwszy raz, odkąd tu przybyłem).
-
Wstawaj - usłyszałem bezceremonialny głos Samandriela. Zanim
otworzyłem oczy, zorientowałem się, że coś jest nie tak.
Zamrugałem i popatrzyłem na niego poprzez zasłonę światła
wpadającego przez okno.
Miał
ze sobą łuk, który trzymał w garści, a przez plecy przewiesił
kołczan o biało niebieskich lotkach. W życiu nie widziałem takich
piór przy strzałach. Mieniły się miliardami odcieni i skrzyły w
słońcu jak diamenty.
-
Powiedziałem, żebyś wstał. - tym razem jego głos był dziwnie
pozbawiony emocji – Ubierz się i weź broń, nie jesteśmy tu
sami. - potem odszedł, otworzył drzwi i bezszelestnie przez nie
wyszedł.
Podniosłem
się z łóżka i zacząłem zakładać koszulę, rozglądając
uważnie na boki. Coś się działo i nie było to nic dobrego.
Dokończyłem w ciszy ubieranie, wciągnąłem buty i sięgnąłem po
pas z bronią. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć elfa z
łukiem. Co więcej, niespokojnego elfa z łukiem. Nawet nie zacząłem
zastanawiać się, skąd go miał. Zostawiłem to sobie na później.
Wyszedłem na zewnątrz i nie zobaczyłem absolutnie nic dziwnego,
oprócz tego, że polana była całkiem pusta. Samandriel poszedł
gdzieś beze mnie. To także nie było nowością.
Przeciągnąłem
się i usiadłem na trawie, nie bardzo wiedząc, czego się
spodziewać, Słońce zaczynało grzać, lekki wiatr poruszał
gałęziami drzew, gdzieś w dali śpiewały ptaki. Przetarłem oczy,
ale trzymałem broń w pogotowiu. Czas jednak mijał, a elf nadal nie
wracał. Trochę mnie to dziwiło. Byłem też głodny, a nie
wiedziałem, w jaki sposób zdobywał jedzenie. O gotowaniu jako
takim też miałem niewielkie pojęcie. Jak każdy wysoko urodzony
znałem się na polityce, wojnach i broni, ale o tak prozaicznych
rzeczach jak pozyskanie śniadania jakoś nigdzie nie usłyszałem,
Za to odpowiedzialna była służba. Prawdę mówiąc, chciało mi
się też pić po pięciu godzinach bezczynnego czekania.
Stwierdziłem, że poszukam jakiegoś strumienia albo jeziora, w
końcu nie mogły być daleko, skoro elf ciągle używał wody do
gotowania posiłków. Raczej jej sobie nie wyczarowywał.
Rozpiąłem
koszulę, patrząc na bezchmurne niebo. Było gorąco, cieplej niż
zwykle. Poprawiłem ułożenie broni i ruszyłem przed siebie, w
nadziei na znalezienie wskazówek, gdzie mogło znajdować się
jakieś skupisko wody. Musiałem też uwierzyć na słowo elfowi,
który twierdził, że w jego lesie nic nie odgryzie mi głowy. Było
to wprawdzie ciężkie, ale starałem się nie spinać na każdy
szelest za sobą w oczekiwaniu na wygłodniałego niedźwiedzia.
Mijałem bardzo dziwne, stare, powykręcane drzewa i obchodziłem
dookoła rośliny wyglądem przypominające paprocie, gdyby pominąć
ich kwiaty o wyglądzie gadzich paszcz. Gdy zrobiłem w końcu krótki
postój, idąc jedną z wydeptanych ścieżek, zobaczyłem, jak jedna
z tych roślin zaczyna się ruszać. Zwinięty pęd zaczął się
rozprostowywać, a potem podejrzanie bezszelestnie zaczął przysuwać
się do mnie. Zobaczyłem, że wychodzi głęboko spod ziemi i
zerknąłem na dziwne kwiaty powyżej. To, co wcześniej miałem za
ciekawy rodzaj pręcików, w rzeczywistości było kolcami
przypominającymi kły. Odskoczyłem jak oparzony i wyjąłem miecz
akurat wtedy, gdy pnącze wystrzeliło w stronę mojej szyi. Odciąłem
je, zanim maleńkie kolce na końcu pędu dotknęły mojej skóry.
Dziwna paproć ścisnęła się nagle w sobie, wciągając resztę
pędu pod ziemię, ale wtedy usłyszałem więcej płożących się
po ziemi roślin. Puściłem się biegiem przed siebie, prowadzony
czystym instynktem i zrobiłem postój dopiero wtedy, gdy zobaczyłem,
że las się przerzedza. Ściółka wokół mnie była sucha,
gdzieniegdzie poprzetykana małymi krzakami o fioletowych owocach.
Nawet korciło mnie, żeby spróbować jednego z nich, ale wtedy
przypomniały mi się z pozoru niewinne paprotki, i zaraz zmieniłem
zdanie. Wyglądało na to, że przemierzyłem wzdłuż cały zagajnik
Samandriela, bo na pograniczu drzew zauważyłem nisko kłębiącą
się mgłę. Mgła mogła oznaczać wodę gdzieś w pobliżu, mogła
też być końcem jego terytorium. Wolałem jednak zaryzykować-
byłem spragniony i zestresowany, miałem spierzchnięte usta, a w
dodatku znów zaczęła doskwierać mi stara rana w boku. Wszedłem w
mgłę i praktycznie zaraz się w niej zgubiłem.
To była dosłownie
chwila. Zrobiłem jeden krok a potem zostałem przez nią
pochłonięty. Nie widziałem nic innego, prócz mlecznych oparów
wokół siebie. Były zimne, miałem wrażenie że wciągam do płuc
igiełki lodu, zakrztusiłem się nimi przy trzecim wdechu. Potem
zrobiło się gorzej.
To
nie była zwykła mgła, o nie. Do złudzenia przypominała mi chłód
z mojego snu. Chłód, który przenikał ubranie i skórę, który
zamrażał serce - tak, jak wyobrażałem sobie śmierć. A zaczęło
się tak niewinnie... Rozkasłałem się na dobre, nie mogąc złapać
oddechu. Samandriel miał rację, nie powinienem przekraczać tych
mgieł, one nie były z mojego świata. Ból w boku narastał z
każdym chaotycznym wdechem. Nie wiedziałem co się dzieje, powoli
wpadałem w panikę. Próbowałem się cofnąć tam, skąd
przyszedłem - w końcu to był zaledwie jeden krok- jednak nigdzie
nie dostrzegłem prześwitu. Pobiegłem przed siebie, mając
nadzieję, że wybiegnę na drugą stronę, ale szybko zabrakło mi
tlenu. Opadłem na kolana, usilnie próbując złapać powietrze.
Zaczynało mi ciemnieć przed oczami. Nie mogłem nawet krzyknąć,
czułem, jakbym miał w płucach roztapiający się lód.
Wtedy
tuż przed sobą usłyszałem warkot. Wilk, byłem tego pewien.
Wyjąłem
miecz, osłaniając usta rękawem. Próbowałem oddychać przez
materiał, ale to nic nie dawało. Ta mgła nie składała się z
wody. Była z przeklętej czarnej magii!
Przez
białe opary dostrzegłem zarys czarnego kształtu. Dźwignąłem się
na rękojeści, wstałem chwiejnie i wyciągnąłem broń w tamtą
stronę. Chociaż śmierć przez uduszenie była paskudna, mogłem ją
ukrócić dając się rozszarpać. Nie wiedziałem co było gorsze.
Wiedziałem zaś, że jestem zbyt wielkim tchórzem, żeby samemu
ukrócić te męki. Krztusiłem się, mając mroczki przed oczami.
Czułem, że to się źle skończy. Uduszę się tutaj, a wilki pożrą
moje ciało.
Mgła
na chwilę rozstąpiła się, poczułem na twarzy uderzenie wiatru.
Na sekundę dostrzegłem słońce, nim zasłonił je czarny cień.
Ogromne, krucze skrzydła przesłoniły mi niebo, a potem wilk obalił
mnie na ziemię. Jedyne, co byłem w stanie zrobić, to chełstami
łapać powietrze, gdy mgły rozstąpiły się na moment. Czarny
potwór rzucił się na rękę, w której trzymałem broń i musiałem
przyznać, że nie jest to głupie zwierzę. Jego zęby zacisnęły
się na moim nadgarstku i nie miałem już nadziei na uratowanie go.
Puściłem miecz, ale krótkim zrywem udało mi się kopnąć stwora
w brzuch. Normalny wilk poleciałby do tyłu, odrzucony siłą pędu-
ten jednak jedynie wydał wysoki skowyt, zatrzepotał czarnymi
skrzydłami i opadł na mnie ponownie, z jeszcze większą siłą.
Znowu się dusiłem, straciłem też czucie w dłoni. Miałem ją
jeszcze? Nawet nie wiedziałem.
Bestia
zacisnęła kły na moim ramieniu i brutalnie zaczęła ciągnąć
mnie po ziemi. Kilka razy bezwiednie stawiłem opór, ale szczęki
tylko zacisnęły się mocniej. Oprócz wszechobecnej mgły czułem
też odór mokrego, psiego futra i równie mokrych ptasich piór. I
krwi. Wiedziałem, że jest moja. Takie samo zwierzę widziałem w
swoim koszmarze. Dokładnie to stworzenie przyniosło mi wtedy
upragnioną śmierć. Dostrzegłem związek i przestałem się
szarpać. Tak miało być. To właśnie ta chwila, kiedy moje
życzenie się spełni. Przez moment, zamiast zmartwionej twarzy
mojego ojca, dostrzegłem smutnego Samandriela. Wiedziałem, że nie
jest ze mnie zadowolony, a jego żal podziałał na mnie w dokładnie
odwrotny sposób niż poddanie się. Podjąłem ostatnią próbę
uwolnienia, zanim zalała mnie ciemność, zanim przestałem słyszeć
wilczy warkot - wyjąłem sztylet z cholewy buta i wbiłem ostrze w
ciało czarnego potwora..
W
tym samym momencie zobaczyłem światło. Nie była to jednak śmierć.
Wilk wywlókł mnie poza mgły.
Zwierzak zaskowyczał,
a dźwięk ten do złudzenia przypominał ludzki jęk. Zatrzepotały
czarne skrzydła, i kilka rzeczy wydarzyło się naraz.
-
Mordredzie, żyjesz? - Semandriel wypadł poza ścianę lasu, a gdy
dostrzegł skrzydlatego wilka, w jednym momencie napiął łuk i
wymierzył w niego strzałę – Nie ruszaj się, zaraz go zdejmę!
Nie
bardzo mogłem mu odpowiedzieć. Łapałem powietrze, krztusiłem się
i próbowałem odzyskać czucie w rękach. Wilk odskoczył ode mnie,
wystawiając się na strzał. Dopiero wtedy zrozumiałem, że mnie
uratował. Uratował mnie ponownie. Za pierwszym razem zwalił mury
na moich martwych oprawców.
-
Nie! - udało mi się w końcu krzyknąć, ale elf albo mnie nie
usłyszał, albo nie chciał usłyszeć. Strzała świsnęła koło
mnie i wbiła się w wilka. Zwierzę zatoczyło się do tyłu,
pisnęło krótko, a potem wzbiło się do lotu. Samandriel z dziwną
determinacją ponownie wzniósł łuk. Byłem pewien, że nie chybi.
-
Nie! - ryknąłem ponownie, próbując odtrącić jego broń.
Samandriel uchylił się jednak, jakby sam był zjawą i podniósł
grot strzały prosto w niebo, poza zasięg moich rąk.- Uratował mi
życie!- chciałem go odepchnąć, ale czułem, że nie chodziło tu
o mnie.
-
Whaldur? - elf nigdy nie miał takiej zaciętej miny, w jego oczach
błyszczała furia- On chciał cię zabić, głupcze! - syknął, w
ogóle nie przypominając osoby, którą znałem – Przeklęty
zdrajca, morderca własnej rasy miały chcieć ci pomóc?! - nadal
mierzył w niego łukiem, ale odrobinę zatrzęsła mu się ręka –
Ghaardowie gardzą takimi, jak ty. Sądzisz, że rebelianci nie
chcieli wybić wszystkich ludzi na świecie? Naprawdę uważasz, że
jego jedynym zamiarem nie było odgryzienie ci głowy!?
W
końcu udało mi się chwycić za jego łuk. Zaskoczony puścił
strzałę, która wbiła się w ziemię aż do połowy. Wilk zniknął
nam z pola widzenia, zanurzając się w mgłach.
-
Whaldur? Ghaardowie? O czym ty mówisz? Jacy rebelianci? - dyszałem,
ale nic nie umknęło mojej uwadze - O czym jeszcze mi nie
powiedziałeś, co?
Samandriel
zacisnął zęby, ale opuścił broń. Przez moment biła od niego
czysta furia, gdy patrzył w pusty horyzont, potem zaś zwrócił się
do mnie. Wtedy zobaczyłem, że nie zawsze jest tak łagodny i
spokojny, jakim starał się być. Przez znanego mi Samandriela
przebiło się wojskowe wyszkolenie- precyzja, chęć rywalizacji,
wściekłość. Był przerażający. Cofnąłem się o krok, jakbym
zobaczył rozwścieczonego boga. Przez moment miałem wrażenie,
jakby mógł mnie rozerwać samymi rękami. A potem cała jego złość
znikła bez śladu, puścił broń, która swobodnie spadła na
ziemię i całkiem zatroskany ruszył w moją stronę.
Znowu
się cofnąłem - tym razem nie mógł mnie nabrać. Był jakimś
cholernym bogiem, albo co najmniej potężnym i niebezpiecznym
czarnoksiężnikiem. Wyczarowywał sobie przedmioty, oswajał
zwierzęta, mieszkał sam w środku nawiedzonego lasu, leczył ze
śmiertelnych ran. Nie potrzebowałem więcej argumentów. Zauważyłem
błysk stali na pograniczu mgieł i rzuciłem się w tamtą stronę.
Wyjąłem swój miecz, choć miałem wrażenie, że zgubiłem go dużo
dalej i stanąłem w pozycji szermierczej, ponownie gotów walczyć o
życie. A potem miecz wypadł mi z rąk. Ze zdumieniem popatrzyłem
na błysk stali leżącej przy moich stopach. Zamrugałem, patrząc
na czerwoną rękojeść i zroszoną krwią trawę.
Ból
nadszedł niespodziewanie, jak tajfun zrywający wszystko na swojej
drodze. Z mojego gardła wydobył się nietłumiony jęk, chwyciłem
się za pogryzione przedramię, znów pociemniało mi w oczach. Rana
na ramieniu rwała tępym, ale silnym bólem. Opadłem na ziemię
tak, żeby nie zrobić sobie większej krzywdy i podparłem się
zdrową ręką. Straciłem bardzo dużo krwi. Nie widziałem, skąd
nadszedł. Poczułem tylko, jak kładzie mnie na placach, a potem
dotyka opuszkami placów poranionych miejsc. Ogarnęło mnie
przyjemne ciepło i odpłynąłem w sen.
Jak
zwykle, kiedy działo się coś ważnego. Już nawet przestało mnie
to dziwić.
Hej! Dziękuję za wstawienie bannera naszego forum. Zrobiłam Ci banner i też już się pojawił. Pozdrawiam, Seph
OdpowiedzUsuń(rainbow-rpg.aaf.pl)