Nastała
noc.
Cienie
wokół mnie zagęściły się, ponownie zaczynały przybierać
realne postacie... Smugi mglistego dymu owładnęły mną i zatopiły
mnie w odmętach mroku, zapadłem się w sobie lecąc do bezdennej
dziury, a przynajmniej takie miałem wrażenie, gdy wszędzie wokół
mnie wiał niewidzialny zimny wicher, bez problemu przenikający
zasłony ciemności. Jednocześnie było duszno i cuchnęło spaloną
siarką. Znowu byłem we śnie.
We
własnym śnie mordercy.
Zamek
Camelot szczerzył się do mnie prześmiewczo kamiennymi blankami i
połyskliwymi ścianami wież, mury nachylały się nad moją głową,
grożąc natychmiastowym zawaleniem, a stłoczeni wokół mnie
wojownicy stali w kręgu, trzymając w dłoniach naostrzoną broń.
Ja zaś byłem przywiązany do drewnianego pala, a pod nogami czułem
usypisko ze słomy. Już wiedziałem, że i ten sen nie będzie
przyjemny.
Chmury
burzowe trwały nad wewnętrznym dziedzińcem, ale nie miałem
nadziei na deszcz. Chłodny wiatr siekł mnie o twarzy, lecz nie
zgasił pochodni, które trzymali w rękach. Zacząłem mamrotać pod
nosem modlitwę w wybawienie, chociaż ani nie wierzyłem w bogów -
ani w to, że w czymkolwiek mi pomogą. Moi oprawcy patrzyli na mnie
w ciszy, a jedynym dźwiękiem jaki trwał pośród pustki, było
świszczące zawodzenie wiatru. Spuściłem wzrok. Nie żałowałem
tego, że walczyłem o swoje marzenia, o królewski tron. Nie
żałowałem ojca, którym gardziłem, ani nie wspominałem matki,
której praktycznie nie znałem. Czułem jedynie wściekłość na
siebie, że mi się to nie udało. Wściekłość i gorycz porażki
zaćmiewały mi nawet strach przed spaleniem żywcem na stosie pośród
mar tych, którzy zginęli od mego miecza. Nienawidziłem tego
miejsca. Nienawidziłem siebie za swój chory umysł, który potrafił
tworzyć takie obrazy. Przede wszystkim zaś nie cierpiałem
wydźwięku, jaki pozostawiał po sobie ten sen.
Stalowe
drzwi stołpu zamku otworzyły się na oścież przy wtórze zgrzytu
i tarcia o żwirową drogę. Z twierdzy wyłoniła się sylwetka
odziana w królewski płaszcz i srebrną rycerską zbroję, a podkute
kopyta rumaka zastukały o ziemię niczym równomierny takt bębnów.
Jeździec
miał ręce związane łańcuchem, który ciągnął się aż do jego
szyi. Był to mój ojciec.
Przeszyła mnie lanca strachu, ale
zacisnąłem zęby i podniosłem głowę.
-
Znowu będziecie mnie sądzić?- krzyknąłem pośród pustki - Na co
to przedstawienie? Nie wiem co mam zrobić, żebyście dali mi
spokój! To jest chore! Chore, słyszycie?! Ja zabiłem was jeden
raz, wy robicie to każdej nocy! Jeśli to przesłanie, nie rozumiem
go. Martwi są w grobach, do cholery! - wziąłem kilka chaotycznych
wdechów, ale widziałem po ich minach, że moja mowa niczego nie
zmieni. Artur podjechał konno aż pod stos i jak zwykle pozostał na
swoim miejscu, unikając mojego wzroku. Miał knebel w ustach i ranę
pod sercem, którą zrobiłem mu w trakcie walki. Zakląłem głośno.
Jedna
ze zjaw wyszła a kręgu i przyłożyła pochodnię do stosu, a mój
ojciec zrobił ruch, jakby chciał rzucić mi się na pomoc. W tej
samej chwili inni wojownicy wymierzyli w niego broń, uniemożliwiając
mu jakikolwiek ruch naprzód.
-
Nie wiem po co to robicie!- mój głos zaczynał się łamać, po
kręgosłupie przepłynęła fala strachu, gdy zobaczyłem smugę
dymu - Błagam...- poczułem w gardle bryłę- Proszę... Nie...-
ogień pożarł słomę, a ja poczułem na sobie gorąco i swąd
palonego drewna – Zrobię wszystko - rzuciłem, patrząc na
płomienie z przerażeniem, ale i rezygnacją - Zrobię wszystko, dam
datki na kościół, czego jeszcze chcecie?!- ryknąłem, rzucając
się w więzach - Oddam wszystko co mam, tylko przestańcie to
robić... - głos załamał mi się kompletnie, rozkasłałem się od
dymu wchodzącego mi do płuc- Mam wstąpić do zakonu, czy co? - mój
głos utonął w ryku pożerającego mnie ognia. Płomienie ogarnęły
moje nogawki, poczułem swąd palonej skóry i zacisnąłem powieki,
jakby miało to w czymś pomóc. Potem był już tylko ból.
Wrzeszczałem na całe gardło, błagałem, prosiłem... Ale nikt i
nic nie zamierzał wtrącać się do tej kary. Gdyby to była
rzeczywistość, umarłbym od czadu. Niestety w tym śnie moje ciało
nie chciało się spalić. Gdy zabrakło mi tchu, a cała skóra
powinna popękać już dawno temu, zobaczyłem poprzez płomienie
ruch. Chciałem stracić przytomność, zemdleć, rzucić się na
miecz - zrobić cokolwiek, żeby to przerwać - ale koszmar trwał.
Po drugiej stronie ognia zobaczyłem coś przedziwnego, co z
pewnością napawałoby mnie lękiem, gdyby nie fakt, że już teraz
byłem śmiertelnie przerażony. Zjawy pokonanych były
rozkładającymi się zwłokami, stały wokół mnie szczerząc się
powykrzywianymi twarzami umarlaków; to zaś, co znajdowało się za
nimi, nie należało do mojego snu.
Stało
na czterech nogach i warczało jak wilk, ale to nie był wilk. Coś,
co trzymał na plecach było złożonymi skrzydłami. Kiedy powoli
zaczął je rozwijać, umarli obrócili się w jego stronę.
Było
mi już wszystko jedno. Patrzyłem na to otępiałym wzrokiem, czując
jedynie, że moje ciało rozpada się na części. Już dawno
przekroczyłem próg bólu.
Nowy
potwór wydał z siebie dźwięk podobny do warkotu, usłyszałem
przez trzask płomieni niskie dudnienie, a przez środek placu
przebiegło zygzakowate pęknięcie. Zjawy podniosły broń i
przesunęły się w stronę tego czegoś, żeby to zabić- wtedy też
nastąpiło trzęsienie ziemi, a mury zamku zadrżały potężnie.
Przez moment nic się nie działo. Straciłem nadzieję na
uwolnienie. A potem mury zamku zawaliły się wprost na mnie,
grzebiąc cały dziedziniec granitowymi skałami.
Obudziłem
się zlany potem, siadając na łóżku.
-
Bogowie- wyszeptałem, chwytając się za włosy i kuląc niczym
dzieciak.- Już nigdy nie zasnę.
Popatrzyłem
wokół siebie i aż podskoczyłem, napotykając wzrok Samandriela.
Elf siedział na łóżku po przeciwległej stronie pokoju i czytał
jakąś książkę. Nie pamiętam, aby w pokoju było jakieś
dodatkowe łóżko, a tym bardziej nie zauważyłem regału z
książkami. Zamrugałem kilkakrotnie, próbując zrozumieć
sytuację. Elf wstał,ubrany tylko w luźne, zielone spodnie i
podszedł do mnie.
-
Który to już raz? - zapytał, kucając obok mojego łóżka.
-
Emm... - patrzyłem na niego, jakbym zobaczył go po raz pierwszy;
jawił mi się teraz jako anioł wybawiciel, a co dziwne nie mogłem
jakoś oderwać od niego oczu - Kolejny - mruknąłem, zbity z tropu
- Właściwie każdej nocy mam coś takiego.
-
Od kiedy? - dopytywał rzeczowo, jakby wiedział, o czym śniłem.
-
Od momentu, w którym tu przybyłem... - zmarszczyłem brwi, bo nagle
wydało mi się to dość dziwne- To normalne?- spytałem po chwili
milczenia, gdy moje myśli zaczęły błądzić wokół tego, jak
można mieć taką idealną skórę jak on - Znaczy... To przez to
miejsce?
-
Nie. - mój rozmówca wstał i przesunął nade mną ręką, która
przez chwilę rozjarzyła się białym światłem - Nie ruszaj się -
zarządził, dotykając mojego czoła, po czym nakreślił mi na
czole jakiś dziwny znaczek. - To powinno pomóc, przynajmniej na
razie. Dopóki jesteś ze mną, zmarli nie będą cię dręczyć. - a
potem wrócił na swoje łóżko, odłożył książkę i zgasił
świecę, która paliła się na ziemi. - Śpij, tym razem nie
będziesz miał koszmarów.- oznajmił, nakrywając się tylko białym
prześcieradłem - Dobranoc.
Zamrugałem
zdziwiony. Nie zdążyłem nawet się odezwać, znowu potraktował
mnie jak dziecko. Owszem, poczułem jakąś zmianę po tym, co
zrobił, trochę się uspokoiłem- nie zamierzałem jednak spać.
Zastanawiałem się gdzie kupił łóżko i jak zdołał je zaciągnąć
do kąta tak, że mnie nie obudził. Właściwie to czułem się z
tym dziwnie. Jak dotąd nie zastanawiałem się, gdzie spał.
Sądziłem, że ma też inne domy, skoro mieszka tu sam, ale chyba
się pomyliłem. Z drugiej strony... Pokręciłem głową i położyłem
się z powrotem, zostawiając tą zagadkę na później. Co dziwne,
zasnąłem bez przeszkód, a sen był zupełnie pozbawiony znaczeń.
Odpłynąłem w miękką biel wypoczynku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz