Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

środa, 17 września 2014

Pamiętnik Mordreda (4)




Pobudka była nagła (chyba pierwszy raz, odkąd tu przybyłem).
- Wstawaj - usłyszałem bezceremonialny głos Samandriela. Zanim otworzyłem oczy, zorientowałem się, że coś jest nie tak. Zamrugałem i popatrzyłem na niego poprzez zasłonę światła wpadającego przez okno.
Miał ze sobą łuk, który trzymał w garści, a przez plecy przewiesił kołczan o biało niebieskich lotkach. W życiu nie widziałem takich piór przy strzałach. Mieniły się miliardami odcieni i skrzyły w słońcu jak diamenty.
- Powiedziałem, żebyś wstał. - tym razem jego głos był dziwnie pozbawiony emocji – Ubierz się i weź broń, nie jesteśmy tu sami. - potem odszedł, otworzył drzwi i bezszelestnie przez nie wyszedł.

Podniosłem się z łóżka i zacząłem zakładać koszulę, rozglądając uważnie na boki. Coś się działo i nie było to nic dobrego. Dokończyłem w ciszy ubieranie, wciągnąłem buty i sięgnąłem po pas z bronią. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć elfa z łukiem. Co więcej, niespokojnego elfa z łukiem. Nawet nie zacząłem zastanawiać się, skąd go miał. Zostawiłem to sobie na później. Wyszedłem na zewnątrz i nie zobaczyłem absolutnie nic dziwnego, oprócz tego, że polana była całkiem pusta. Samandriel poszedł gdzieś beze mnie. To także nie było nowością.
Przeciągnąłem się i usiadłem na trawie, nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać, Słońce zaczynało grzać, lekki wiatr poruszał gałęziami drzew, gdzieś w dali śpiewały ptaki. Przetarłem oczy, ale trzymałem broń w pogotowiu. Czas jednak mijał, a elf nadal nie wracał. Trochę mnie to dziwiło. Byłem też głodny, a nie wiedziałem, w jaki sposób zdobywał jedzenie. O gotowaniu jako takim też miałem niewielkie pojęcie. Jak każdy wysoko urodzony znałem się na polityce, wojnach i broni, ale o tak prozaicznych rzeczach jak pozyskanie śniadania jakoś nigdzie nie usłyszałem, Za to odpowiedzialna była służba. Prawdę mówiąc, chciało mi się też pić po pięciu godzinach bezczynnego czekania. Stwierdziłem, że poszukam jakiegoś strumienia albo jeziora, w końcu nie mogły być daleko, skoro elf ciągle używał wody do gotowania posiłków. Raczej jej sobie nie wyczarowywał.

Rozpiąłem koszulę, patrząc na bezchmurne niebo. Było gorąco, cieplej niż zwykle. Poprawiłem ułożenie broni i ruszyłem przed siebie, w nadziei na znalezienie wskazówek, gdzie mogło znajdować się jakieś skupisko wody. Musiałem też uwierzyć na słowo elfowi, który twierdził, że w jego lesie nic nie odgryzie mi głowy. Było to wprawdzie ciężkie, ale starałem się nie spinać na każdy szelest za sobą w oczekiwaniu na wygłodniałego niedźwiedzia. Mijałem bardzo dziwne, stare, powykręcane drzewa i obchodziłem dookoła rośliny wyglądem przypominające paprocie, gdyby pominąć ich kwiaty o wyglądzie gadzich paszcz. Gdy zrobiłem w końcu krótki postój, idąc jedną z wydeptanych ścieżek, zobaczyłem, jak jedna z tych roślin zaczyna się ruszać. Zwinięty pęd zaczął się rozprostowywać, a potem podejrzanie bezszelestnie zaczął przysuwać się do mnie. Zobaczyłem, że wychodzi głęboko spod ziemi i zerknąłem na dziwne kwiaty powyżej. To, co wcześniej miałem za ciekawy rodzaj pręcików, w rzeczywistości było kolcami przypominającymi kły. Odskoczyłem jak oparzony i wyjąłem miecz akurat wtedy, gdy pnącze wystrzeliło w stronę mojej szyi. Odciąłem je, zanim maleńkie kolce na końcu pędu dotknęły mojej skóry. Dziwna paproć ścisnęła się nagle w sobie, wciągając resztę pędu pod ziemię, ale wtedy usłyszałem więcej płożących się po ziemi roślin. Puściłem się biegiem przed siebie, prowadzony czystym instynktem i zrobiłem postój dopiero wtedy, gdy zobaczyłem, że las się przerzedza. Ściółka wokół mnie była sucha, gdzieniegdzie poprzetykana małymi krzakami o fioletowych owocach. Nawet korciło mnie, żeby spróbować jednego z nich, ale wtedy przypomniały mi się z pozoru niewinne paprotki, i zaraz zmieniłem zdanie. Wyglądało na to, że przemierzyłem wzdłuż cały zagajnik Samandriela, bo na pograniczu drzew zauważyłem nisko kłębiącą się mgłę. Mgła mogła oznaczać wodę gdzieś w pobliżu, mogła też być końcem jego terytorium. Wolałem jednak zaryzykować- byłem spragniony i zestresowany, miałem spierzchnięte usta, a w dodatku znów zaczęła doskwierać mi stara rana w boku. Wszedłem w mgłę i praktycznie zaraz się w niej zgubiłem. 
 To była dosłownie chwila. Zrobiłem jeden krok a potem zostałem przez nią pochłonięty. Nie widziałem nic innego, prócz mlecznych oparów wokół siebie. Były zimne, miałem wrażenie że wciągam do płuc igiełki lodu, zakrztusiłem się nimi przy trzecim wdechu. Potem zrobiło się gorzej.
To nie była zwykła mgła, o nie. Do złudzenia przypominała mi chłód z mojego snu. Chłód, który przenikał ubranie i skórę, który zamrażał serce - tak, jak wyobrażałem sobie śmierć. A zaczęło się tak niewinnie... Rozkasłałem się na dobre, nie mogąc złapać oddechu. Samandriel miał rację, nie powinienem przekraczać tych mgieł, one nie były z mojego świata. Ból w boku narastał z każdym chaotycznym wdechem. Nie wiedziałem co się dzieje, powoli wpadałem w panikę. Próbowałem się cofnąć tam, skąd przyszedłem - w końcu to był zaledwie jeden krok- jednak nigdzie nie dostrzegłem prześwitu. Pobiegłem przed siebie, mając nadzieję, że wybiegnę na drugą stronę, ale szybko zabrakło mi tlenu. Opadłem na kolana, usilnie próbując złapać powietrze. Zaczynało mi ciemnieć przed oczami. Nie mogłem nawet krzyknąć, czułem, jakbym miał w płucach roztapiający się lód.
Wtedy tuż przed sobą usłyszałem warkot. Wilk, byłem tego pewien.

Wyjąłem miecz, osłaniając usta rękawem. Próbowałem oddychać przez materiał, ale to nic nie dawało. Ta mgła nie składała się z wody. Była z przeklętej czarnej magii!
Przez białe opary dostrzegłem zarys czarnego kształtu. Dźwignąłem się na rękojeści, wstałem chwiejnie i wyciągnąłem broń w tamtą stronę. Chociaż śmierć przez uduszenie była paskudna, mogłem ją ukrócić dając się rozszarpać. Nie wiedziałem co było gorsze. Wiedziałem zaś, że jestem zbyt wielkim tchórzem, żeby samemu ukrócić te męki. Krztusiłem się, mając mroczki przed oczami. Czułem, że to się źle skończy. Uduszę się tutaj, a wilki pożrą moje ciało.
Mgła na chwilę rozstąpiła się, poczułem na twarzy uderzenie wiatru. Na sekundę dostrzegłem słońce, nim zasłonił je czarny cień. Ogromne, krucze skrzydła przesłoniły mi niebo, a potem wilk obalił mnie na ziemię. Jedyne, co byłem w stanie zrobić, to chełstami łapać powietrze, gdy mgły rozstąpiły się na moment. Czarny potwór rzucił się na rękę, w której trzymałem broń i musiałem przyznać, że nie jest to głupie zwierzę. Jego zęby zacisnęły się na moim nadgarstku i nie miałem już nadziei na uratowanie go. Puściłem miecz, ale krótkim zrywem udało mi się kopnąć stwora w brzuch. Normalny wilk poleciałby do tyłu, odrzucony siłą pędu- ten jednak jedynie wydał wysoki skowyt, zatrzepotał czarnymi skrzydłami i opadł na mnie ponownie, z jeszcze większą siłą. Znowu się dusiłem, straciłem też czucie w dłoni. Miałem ją jeszcze? Nawet nie wiedziałem.

Bestia zacisnęła kły na moim ramieniu i brutalnie zaczęła ciągnąć mnie po ziemi. Kilka razy bezwiednie stawiłem opór, ale szczęki tylko zacisnęły się mocniej. Oprócz wszechobecnej mgły czułem też odór mokrego, psiego futra i równie mokrych ptasich piór. I krwi. Wiedziałem, że jest moja. Takie samo zwierzę widziałem w swoim koszmarze. Dokładnie to stworzenie przyniosło mi wtedy upragnioną śmierć. Dostrzegłem związek i przestałem się szarpać. Tak miało być. To właśnie ta chwila, kiedy moje życzenie się spełni. Przez moment, zamiast zmartwionej twarzy mojego ojca, dostrzegłem smutnego Samandriela. Wiedziałem, że nie jest ze mnie zadowolony, a jego żal podziałał na mnie w dokładnie odwrotny sposób niż poddanie się. Podjąłem ostatnią próbę uwolnienia, zanim zalała mnie ciemność, zanim przestałem słyszeć wilczy warkot - wyjąłem sztylet z cholewy buta i wbiłem ostrze w ciało czarnego potwora..
W tym samym momencie zobaczyłem światło. Nie była to jednak śmierć. Wilk wywlókł mnie poza mgły.
Zwierzak zaskowyczał, a dźwięk ten do złudzenia przypominał ludzki jęk. Zatrzepotały czarne skrzydła, i kilka rzeczy wydarzyło się naraz.
- Mordredzie, żyjesz? - Semandriel wypadł poza ścianę lasu, a gdy dostrzegł skrzydlatego wilka, w jednym momencie napiął łuk i wymierzył w niego strzałę – Nie ruszaj się, zaraz go zdejmę!
Nie bardzo mogłem mu odpowiedzieć. Łapałem powietrze, krztusiłem się i próbowałem odzyskać czucie w rękach. Wilk odskoczył ode mnie, wystawiając się na strzał. Dopiero wtedy zrozumiałem, że mnie uratował. Uratował mnie ponownie. Za pierwszym razem zwalił mury na moich martwych oprawców.
- Nie! - udało mi się w końcu krzyknąć, ale elf albo mnie nie usłyszał, albo nie chciał usłyszeć. Strzała świsnęła koło mnie i wbiła się w wilka. Zwierzę zatoczyło się do tyłu, pisnęło krótko, a potem wzbiło się do lotu. Samandriel z dziwną determinacją ponownie wzniósł łuk. Byłem pewien, że nie chybi.
- Nie! - ryknąłem ponownie, próbując odtrącić jego broń. Samandriel uchylił się jednak, jakby sam był zjawą i podniósł grot strzały prosto w niebo, poza zasięg moich rąk.- Uratował mi życie!- chciałem go odepchnąć, ale czułem, że nie chodziło tu o mnie.
- Whaldur? - elf nigdy nie miał takiej zaciętej miny, w jego oczach błyszczała furia- On chciał cię zabić, głupcze! - syknął, w ogóle nie przypominając osoby, którą znałem – Przeklęty zdrajca, morderca własnej rasy miały chcieć ci pomóc?! - nadal mierzył w niego łukiem, ale odrobinę zatrzęsła mu się ręka – Ghaardowie gardzą takimi, jak ty. Sądzisz, że rebelianci nie chcieli wybić wszystkich ludzi na świecie? Naprawdę uważasz, że jego jedynym zamiarem nie było odgryzienie ci głowy!?
W końcu udało mi się chwycić za jego łuk. Zaskoczony puścił strzałę, która wbiła się w ziemię aż do połowy. Wilk zniknął nam z pola widzenia, zanurzając się w mgłach.
- Whaldur? Ghaardowie? O czym ty mówisz? Jacy rebelianci? - dyszałem, ale nic nie umknęło mojej uwadze - O czym jeszcze mi nie powiedziałeś, co?
Samandriel zacisnął zęby, ale opuścił broń. Przez moment biła od niego czysta furia, gdy patrzył w pusty horyzont, potem zaś zwrócił się do mnie. Wtedy zobaczyłem, że nie zawsze jest tak łagodny i spokojny, jakim starał się być. Przez znanego mi Samandriela przebiło się wojskowe wyszkolenie- precyzja, chęć rywalizacji, wściekłość. Był przerażający. Cofnąłem się o krok, jakbym zobaczył rozwścieczonego boga. Przez moment miałem wrażenie, jakby mógł mnie rozerwać samymi rękami. A potem cała jego złość znikła bez śladu, puścił broń, która swobodnie spadła na ziemię i całkiem zatroskany ruszył w moją stronę.

Znowu się cofnąłem - tym razem nie mógł mnie nabrać. Był jakimś cholernym bogiem, albo co najmniej potężnym i niebezpiecznym czarnoksiężnikiem. Wyczarowywał sobie przedmioty, oswajał zwierzęta, mieszkał sam w środku nawiedzonego lasu, leczył ze śmiertelnych ran. Nie potrzebowałem więcej argumentów. Zauważyłem błysk stali na pograniczu mgieł i rzuciłem się w tamtą stronę. Wyjąłem swój miecz, choć miałem wrażenie, że zgubiłem go dużo dalej i stanąłem w pozycji szermierczej, ponownie gotów walczyć o życie. A potem miecz wypadł mi z rąk. Ze zdumieniem popatrzyłem na błysk stali leżącej przy moich stopach. Zamrugałem, patrząc na czerwoną rękojeść i zroszoną krwią trawę.
Ból nadszedł niespodziewanie, jak tajfun zrywający wszystko na swojej drodze. Z mojego gardła wydobył się nietłumiony jęk, chwyciłem się za pogryzione przedramię, znów pociemniało mi w oczach. Rana na ramieniu rwała tępym, ale silnym bólem. Opadłem na ziemię tak, żeby nie zrobić sobie większej krzywdy i podparłem się zdrową ręką. Straciłem bardzo dużo krwi. Nie widziałem, skąd nadszedł. Poczułem tylko, jak kładzie mnie na placach, a potem dotyka opuszkami placów poranionych miejsc. Ogarnęło mnie przyjemne ciepło i odpłynąłem w sen.
Jak zwykle, kiedy działo się coś ważnego. Już nawet przestało mnie to dziwić. 



1 komentarz:

  1. Hej! Dziękuję za wstawienie bannera naszego forum. Zrobiłam Ci banner i też już się pojawił. Pozdrawiam, Seph
    (rainbow-rpg.aaf.pl)

    OdpowiedzUsuń