Za
czasów dorastania nie było mi dane być szczęśliwym. Przez cały
czas miałem wrażenie, że wisi nade mną jakieś fatum, że coś
robię wbrew sobie, zupełnie nie tak jak powinienem. W końcu
zrozumiałem, co zrobiłem źle. Zbyt wiele było we mnie nienawiści,
buty, zachłanności i agresji. Nie potrafiłem nad tym zapanować.
Szczeniackie zachowanie doprowadziło mnie niemal do śmierci... Musiałem dorosnąć. Nie cały świat opierał się na dążeniu do
władzy. Nie zawsze wygrywał najsilniejszy. Trzeba było wiedzieć, kiedy
ugiąć kark, po to, aby w końcu móc wyprostować się w całej
okazałości.
Świat
nie był czarny albo biały. Świat to różne nasycenie szarości,
bez ma doba i zła. Dla jednego dobrem będzie skrócenie mąk konia
o złamanej nodze, ale koń może być całkiem innego zdania.
Dokarmianie chłopskich dzieci może być czynem godnym pochwały,
ale w sumie nie wyjdzie im to na dobre, bo gdy dorosną, staną się
gnuśne, leniwe i aroganckie, żerując na państwie i podatnikach.
Jest i szczęście, i cierpienie. Dla jednego kaleczenie ciała jest
bolesną katorgą, dla drugiego zaś może być szczytem rozkoszy.
To, co widzimy, nie zawsze pokrywa się z tym, co jest naprawdę.
Jeszcze wiele muszę się nauczyć. Zachowanie pogody ducha było
teraz najtrudniejszym wyzwaniem.
Mam
wrażenie, że jednak przeszedłem na drugą stronę. Że tak
naprawdę moje życie skończyło się w tym ciemnym lesie, pomiędzy
skręconymi korzeniami spróchniałych drzew. Że to, co jest teraz
to inny wymiar, który ma zmienić moją spaczoną duszę i zżarty
zawiścią umysł. Że to nierealne.
Dziwne,
że obca mi osoba wywiera na mnie taki wpływ. Ów elf jest dla mnie
wzorem do naśladowania, doskonałością. Nie ma w nim żadnych
złych emocji. Sądzę, że mógłby osiągnąć wszystko gdyby tylko
chciał, a nie robi tego, bo nie potrzebuje chwały i bogactwa,
cieszy się życiem, spokojem i pięknem otaczającego go świata.
Jest minimalistą.
Nigdy
tego nie potrafiłem. Zawsze dążyłem dalej, niż było mi dane
osiągnąć. Łapałem wiatr garściami mając nadzieję, że
schwytam orła, nie potrafiąc nawet upolować wróbla na gałęzi.
Czy to kwestia zadufania w sobie? W końcu płynęła we mnie
królewska krew. Coś mi się należało od życia, prawda? Byłem
urodzonym władcą, wszyscy powinni paść przede mną na
kolana....Jednak rzeczywistość pozostała brutalna. Nic nie
przychodziło za darmo. Nie było mi pisane rządzić. Ciekawe, co
też los dla mnie zaplanował.
Puls
mego serca nieznacznie przyśpieszył, kiedy usłyszałem kroki
mojego uzdrowiciela. Poprawiłem się na posłaniu. Byłem ciekaw,
czego mam się spodziewać, choć Samandriel wbrew pozorom nie był
drażliwy. Nie potrafił zachować do nikogo urazu. Jeden jedyny raz
podniósł na mnie głos i to tylko dlatego że za bardzo naciskałem
na jego prywatność. Nie lubił mówić o sobie, ale za to świetnie
słuchał.
Kiedyś
myślałem, że wiem, co to przyjemność i ból, ale teraz nie
jestem tego wcale pewien. Dla mnie świat stanął na głowie.
Wszystko wydaje się być inne. Zabawne, co zmiana perspektywy może
zrobić z człowiekiem. Gdybym wcześniej potrafił patrzeć na
wszystko z różnych stron, może teraz zasiadałbym na tronie. Może?
Ha! Nigdy nie używałem tego słowa, a teraz zupełnie miesza mi się
w głowie.
Elf
wszedł bezgłośnie jak zwykle, przynosząc mi posiłek. Uśmiechnął
się, gdy zobaczył, że go obserwuję.
-
Jak dzisiaj się czujesz? - zagadnął.
Chciałem
powiedzieć, że kwitnąco, ale szybko się powstrzymałem.
Oznaczałoby to, że mój czas rekonwalescencji dobiega końca i
wkrótce wylecę stąd na pysk.
-
Nie najlepiej. Mam wrażenie, że coś zalega mi w płucach. I przy
próbie wstania nie mogę złapać równowagi.
-
Przejdzie - elf machnął ręką - Niedługo będziesz mógł
chodzić.
Powstrzymałem
kwaśną minę, zanim w ogóle pokazała się na mojej twarzy,
starając się, aby tamten nie dostrzegł nawet śladu mojego
niezadowolenia.
-
Kiedy więc będę zdrów? - mój głos zabrzmiał dziwnie chrapliwie
i całkiem nie na miejscu, jakby ktoś obcy właśnie przemówił za
mnie, być może dlatego, że porównując swój akcent do jego
śpiewnego języka bliżej było mi do warkotu wilka, niż do
dźwięków ras bardziej rozwiniętych.
-
Będziesz zdrów wtedy, gdy sam zdecydujesz, że jesteś na to gotowy
- powiedział zagadkowo, po czym odwrócił się i zniknął za
otwartymi drzwiami, wpuszczając do środka falę złocistych,
ciepłych promieni.
Westchnąłem
przeciągle, nadal nie potrafiąc zrozumieć jego nieprzewidywalnego
zachowania. Czasem przychodził do mnie co chwila, pytając o różne
sprawy lub opowiadając o pogodzie, a niekiedy siedział długie
godziny w milczeniu, przypatrując się skrajowi łóżka, lecz
najczęściej odwiedzał mnie trzy razy dziennie, rzucał jakieś
dziwne stwierdzenia, których nie byłem w stanie zrozumieć,
zostawiał mi jedzenie, zmieniał opatrunki i wychodził, jakby go
wcale nie było. Dlatego też odprężyłem się w końcu,
pozwalając, by słońce oświetliło mi twarz, przestając zwracać
uwagę na kwestie, na które i tak nie miałem wpływu. Po prostu
leżałem. Leżałem, ciesząc się, że dane mi było przeżyć.
A
dni mijały. Jeden za drugim uciekały niczym spłoszone konie,
przynosząc wraz z zachodem słońca majaki, będące moim ciągłym
utrapieniem. Noc jawiła się niczym cienisty koszmar, z którego
wyłaniały się postacie; byli to zarówno rozsierdzeni wojownicy,
którzy polegli od mego miecza, jak i twarz mego ojca, patrzącego na
mnie wzrokiem zarówno smutnym, jak i strasznym- wtedy to budziłem
się zlany potem, nie wiedząc, czy to sen, czy mara. Próbowałem go
zrozumieć, chciałem nawet porozmawiać z duchem Artura gdyby była
taka możliwość, ale potem kręciłem z niesmakiem głową za
własną wybujałą wyobraźnię i zapominałem o sprawie aż do
kolejnej, nieprzespanej nocy.
Kiedy
nadszedł dzień, w którym moje rany się zagoiły, czułem wręcz
przytłaczający ciężar.
Nie chciałem odchodzić. Było mi dobrze,
wręcz sielsko- nie musiałem się o nic martwić, nie miałem z kim
ani o co rywalizować, żyłem dla samego życia- i były to dla mnie
najwspanialsze chwile jakie pamiętam. Za oknem świeciło łagodne
słońce, jego pierwsze promienie dopiero wschodziły na zaróżowiony
nieboskłon. Nie spałem wiele tej nocy. Zastanawiałem się co
zrobię, gdy już opuszczę to miejsce i nie mogłem znaleźć w
sobie absolutnie żadnego powodu, dla którego moją pierwszą
czynnością nie miałoby być rzucenie się na miecz. Czułem się
niegodny tego miejsca, ani szansy, którą dostałem i którą
zamierzałem tak bezmyślnie zmarnotrawić. I to nawet nie była
kwestia tego, że nie miałem tu żadnych zmartwień, obowiązków
czy podniet; gdyby była taka możliwość zapracowałbym jakoś na
kawałek ziemi w tym przedziwnie spokojnym miejscu, zbudowałbym
sobie prowizoryczny dom i żywił tym, co tu rośnie - chociaż
przyznam, że miałem już ochotę na mięso, a żadnych innych
zwierząt prócz ptaków wysoko w koronach drzew jak dotąd nie
zauważyłem. Kiedy słońce rozświeciło się na dobre, usiadłem
na łóżku i sięgnąłem po swoje ubranie leżące obok na krześle -
teraz już uprane i połatane, gdyż mój dobroczyńca cierpiał
najwyraźniej na nadmiar wolnego czasu - a potem zacząłem się
ubierać, przekonany, że elf lada moment złoży mi wizytę wraz z
raźnym wymeldunkiem. Dlatego też jakież było moje zdziwienie, gdy
o najbardziej prawdopodobnej porze drzwi nie uchyliły się,
wpuszczając do środka zarysu jego smagłej sylwetki, tylko
niewzruszenie trwały na swoich miejscach, niepomne na moje
wyczekiwanie. Sięgnąłem po pas z bronią, zapiąłem klamrę i
wstałem powoli, nie ukrywam, z pewnym trudem. Rozejrzałem się po
skromnym pomieszczeniu po raz ostatni, obrzuciłem chatkę niemal
krytycznym spojrzeniem, gdyż dotarło do mnie w jakich warunkach
dane mi było się znaleźć (porównałem ją z przybytkami na
zamkach Artura i mojej ciotki Morgause, więc wypadła gorzej niż
miernie) i uchyliłem drzwi w przekonaniu, iż polana będzie pusta.
Po raz kolejny tego dnia doznałem całkowitego zdziwienia, bo pusta
bynajmniej nie była.
Samandriel
siedział na trawie pośrodku zagajnika, a wokół niego zebrały się
chyba wszystkie zwierzęta z okolicy; rozluźniony wilk leżał z
pyskiem na łapach tuż obok gryzących żołędzie wiewiórek i
młodej sarny opierającej się o samotną brzozę, ważki, wróble,
dwa kruki oraz skowronek były tak blisko niego, że w zasadzie mógł
je złapać gołymi rękami, kilka białych, puchatych królików,
szary borsuk, pięć lisów, oraz ku mojemu przerażeniu, dorosły
czarny niedźwiedź. Zamarłem. Nawet mój oddech zatrzymał się
gdzieś w klatce piersiowej, żebym nie zdradził swojej obecności.
Elf jednak nie sprawiał wrażenia przestraszonego, wręcz
przeciwnie, siedząc odwrócony do mnie tyłem, mruczał pod nosem
jakieś śpiewne słowa i bujał się lekko na boki do prawie
niesłyszalnej muzyki wiatru. Miałem wrażenie że jaśniał, ale to
na pewno było tylko złudzenie, gdyż widziałem go pod światło.
Wypuściłem powietrze z płuc i postąpiłem krok do przodu, w razie
czego mając nadzieję zdążyć powrócić do chaty, zanim bestie
zdążą rozszarpać go na strzępy, jednak nic się nie stało.
Zrobiłem kolejny krok, czując jak wraca mi odwaga. Zwierzęta
najwyraźniej były czymś odurzone, bo nie zachowywały się
normalnie. Patrzyły na niego jak w obrazek, nie wierciły się, nie
jazgotały. Podszedłem tak blisko, by móc zobaczyć jego twarz,
chociaż nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Spodziewałem się,
że elf nagle okaże się jakimś mrocznym czarownikiem z
wykrzywioną, demoniczną twarzą albo pustką zamiast oczu, jednak
się przeliczyłem. Samandriel wyglądał trochę jakby spał na
siedząco, albo wpadł w jakiś przedziwny trans i dopiero teraz
zdałem sobie sprawę z jego nie- naturalności. Był tak naturalny
że to aż raziło; żaden człowiek, którego spotkałem nie miał w
sobie tyle wdzięku, życia i godności co on. Miał na sobie jedynie
brązowe spodnie i luźną, białą koszulę, niedbale zapiętą na
parę guzików, ale wszystko to było tak skrojone, że mógłbym
przysiąc, iż zrobił to porządny królewski krawiec, a on jest
przynajmniej księciem- ja sam nie potrafiłbym sprawiać wrażenia
takiego dostojeństwa, pomimo lat ćwiczeń i niezłego rodowodu.
Nie
chciałem mu przeszkadzać, nie wnikałem, po co to robi. To było
zbyt dziwne, nie pasowało do mojego świata. I wtedy zobaczyłem,
dlaczego elf śpiewa. Trzymał w dłoniach małą jaskółkę, której
wcześniej nie dojrzałem. Pisklę miało złamane skrzydło- zapewne
wypadło z gniazda, a on znalazł je na ziemi. Śpiewał, a raczej
mamrotał przeciągle w tym swoim melodyjnym języku, a jego dłonie
rzeczywiści jaśniały mglistą, białą poświatą. Na moich oczach
mały zwierzak najpierw pisnął, a potem pomachał oba zdrowymi
skrzydłami, jakby zupełnie nic mu nie dolegało.
Stałem
niepewnie, próbując połączyć fakty. Ten elf był zapewne jednym
z celtyckich druidów, prastarej rasy, która potrafiła władać
magią przyrody, o czym kiedyś opowiadała mi ciotka. Nie miałem
innego wytłumaczenia. Musiałem być więc bardzo daleko od domu i
na pewno nie był to Avalon. Pytanie nasuwało się samo. Gdy wyjdę
z mgieł kniei, gdzie się pojawię?
Gardłowy
warkot wyrwał mnie z rozmyślań. Niskie prychnięcie a potem basowy
pomruk oznajmił, że niedźwiedź zauważył moją obecność. Jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęła budzić się też
reszta zwierząt- wilk zjeżył sierść i odsłonił kły, wiewiórki
rozbiegły się na boki, ptaki w popłochu zerwały się do lotu.
Lisy dały nura w krzaki, a kilka uderzeń serca później został
jedynie czarny potwór, który powoli, ale zdecydowanie odwracał się
w moją stronę. Elf siedział tak jak poprzednio, jakby nie
dostrzegł żadnej zmiany. Cofnąłem się o krok, a w moich żyłach
zagościła adrenalina. Poprzedni strach i niepewność szybko
zmieniły się we wściekłość, chwyciłem za broń przyczajając
się w pozycji do ataku. Zwierz był wyższy ode mnie o trzy głowy i
jednocześnie pasował się na pierwszym miejscu najgroźniejszego
zwierzęcia, jakie dane mi było spotkać. Opadł na cztery łapy, a
łady sierści spłynęły falą i podniosły się nagle, gdy
odsłonił zęby. Wyjąłem bezgłośnie miecz, mając w duchu
nadzieję, że zdążę sieknąć go w łeb, zanim on zaciśnie
szczęki na mojej głowie, ale zaatakował szybciej niż ja.
Widziałem jego kły i ociekającą śliną żuchwę dosłownie tuż
przed twarzą, zalał mnie odór z gardzieli mięsożercy, zdążyłem
się jedynie zastawić.
-
Jellha
dha allieri!
- usłyszałem stanowczy głos, nim potwór jedynie tknął mnie
nosem i cofnął do nieruchomego Samandrela.- Nie bój się, nie
zrobi ci krzywdy- powiedział do mnie elf już całkowicie spokojnie,
chociaż nie otworzył oczu - Fidr martwi się, że stanowisz dla
mnie zagrożenie, bo stoisz zbyt blisko.
Zalała
mnie złość.
-
Zagrożenie dla ciebie? Ta bestia próbowała mnie zeżreć! -
krzyknąłem, profilaktycznie cofając się kilka kroków- Co to niby
miało być? Twoja osobista ochrona?
Niedźwiedź
burknął coś do mnie jakby w odpowiedzi a potem legł w czujnej
pozycji przy elfie. Samandriel otworzył powoli oczy a jego ręce
przestały świecić. Zamyślonym ruchem wplótł palce w sierść
czarnego zwierza, drugą ręką trzymając przysypiającą jaskółkę.
-
Czemu wyszedłeś z domu? - odpowiedział pytaniem na pytanie,
niezrażony moją furią.
-
Jak to dlaczego? - moja złość zaczęła opadać, ale nie zgasła -
Odchodzę - powiedziałem mniej pewnym głosem.
-
Nie jesteś jeszcze zdrów - stwierdził elf, przeczesując palcami
czarne futro bestii - Dokąd ci się tak śpieszy?
Popatrzyłem
na niego spode łba, sądząc, że ze mnie żartuje. W jego głosie
nie było jednak kpiny. Znowu poczułem się jak skarcony dzieciak.
-
Mogę chodzić - rzuciłem w jego stronie prawie z zaczepką - Nie
potrzebuję już pomocy.
-
Ach, tak. - powiedział powoli, nadal unikając mojego wzroku - W
takim razie idź.
Poczułem
się wyjątkowo idiotycznie, gdy dotarło do mnie, że nie dość, że
nie wiem gdzie jetem, to nie wiedziałem także, którą drogą mam
podążać. Poza tym, choć bezczelne zachowanie i wyniosłość
miałem we krwi, coś mi mówiło, że jemu jednak wypadałoby
podziękować. Cała moja złość wyparowała w jednym momencie.
Zgasił mnie. I zrobił to perfekcyjnie.
-
To nie tak, że nie jestem ci wdzięczny...- słowo ,,wdzięczny”
ledwo przeszło mi przez gardło - Ale nie chcę nadużywać twojej
gościnności. Mam u ciebie dług - skinąłem w jego stronę dla
potwierdzenia swych słów- Lecz nie jest to miejsce dla mnie.
Powiesz mi, gdzie znajdę wyjście?
-
Oczywiście - jego głos był zimny jak lód - Po prawej
stronie jest ścieżka. Trzymając się jej dotrzesz do ludzkiej
wioski. Zwie się Yttod.
Znałem
tą nazwę. Była niedaleko miejsca, w której rozegrałem bitwę z
ojcem. Do mojego serca na powrót wkradała się trucizna. Nawet
skrzywiłem się lekko, patrząc w tamtą stronę. Potem zaś
spojrzałem na niego i jasny zagajnik, pełen magii i tajemnicy,
którego w głębi duszy wcale nie chciałem opuszczać. Postanowiłem
odwlec jeszcze moment odejścia.
-
Dlaczego sądzisz, że nie wyzdrowiałem? - rzuciłem zaczepnie, choć
już wcale się tak nie czułem. Miałem dość tego ciągłego
udawania, że jestem kimś więcej niż bękartem gardzącym samym
sobą.
-
To nie jest osąd, ja to wiem - odrzekł spokojnie, ze wzrokiem
utkwionym w puszczy - Jestem uzdrowicielem, jak zapewne zauważyłeś.
Wiem, że już jutro, jeśli zdecydujesz się odjechać, będziesz
czuł ucisk w boku. Pod wieczór będzie to ból. Prawdopodobnie
tydzień później umrzesz, trawiony gorączką. Mam ci przyprowadzić
konia?
Skutecznie
zamknął mi tym usta. Potem zaś zrobiłem coś, czego do tej pory
nie rozumiem. Odpiąłem pas z bronią i powoli położyłem ją na
ziemi, i podszedłem z pustymi rękami do niego oraz niedźwiedzia,
by przykucnąć o krok od nich. Bestia tylko spojrzała na mnie
przelotnie, aby zaraz całkiem zaborczym gestem podsunąć swój pysk
do kolan Samandriela. Elf uśmiechnął się i podrapał go za
uszami.
-
Fidr jest bardzo łagodny - powiedział elf, jakby zaczynając
opowieść - Znalazłem go, jak był mały. Złapał się we wnyki
tuż po tym, jak jego matkę zabito na polowaniu- nie powiedział kto
ją zabił, ale po tonie głosu poznałem, że ludzie - Siedział w
nich prawie dwa dni. Gdy go uwolniłem, był wycieńczony i miał
zmasakrowaną łapkę - mówił o nim jak o swoim ulubionym ogarze do
polowań - Dopiero dwa tygodnie później poruszał się już
normalnie. Zaleczenie niezmiażdżonych kości nie było prostym
zadaniem, ale jak każdy mały niedźwiadek miał dużą wolę życia
i był łakomczuchem, więc prawie nie zauważył tych dni, gdy
doprowadzałem łapkę do porządku. Wszędzie musiał zajrzeć i
najbardziej ze wszystkiego lubił być noszony, choć przyznam, że i
to nie było prostym zadaniem. Gdy urósł, nauczyłem go polować i
się bronić. Najwięcej zabawy było z łapaniem ryb- wspominał z
uśmiechem- Ale i to udało mu się opanować. Przestrzegłem go
przed opuszczaniem mojego lasu i dałem mu wolność, a on wolał
zostać przy mnie. Nie widziałeś go, bo go prosiłem, by cię nie
straszył. Niedźwiedzie kiepsko działają na obniżenie
temperatury, prawda?- nie wiem czy pytał jego, czy mnie, ale
zamilkł.
Usiadłem
na trawie obok nich.
-
Rozmawiasz z niedźwiedziami? - upewniłem się, oglądając
błyszczącą sierść.
-
Skąd takie wyodrębnienie? - jak zwykle odpowiedział pytaniem na
pytanie - Rozmawiam z naturą, ze światem. Ze wszystkim, co żyje.
Sądzisz, że drzewa są nieme? Że wiatr nie potrafi śpiewać? Masz
uszy, a nie słyszysz - pokręcił głową - Nawet woda w ziemi może
dać niezapomnianą opowieść.
Gdyby
nie to, że darzyłem go pewnym szacunkiem, miałbym go za wariata.
Pokiwałem głową na znak potencjalnego zrozumienia, choć nie
rozumiałem ani trochę.
-
Z końmi też rozmawiasz? - zażartowałem
Przytaknął
poważnie.
-
To co ci powiedział mój? - wyszczerzyłem się, teraz już
kpiarsko. Nie wierzyłem w to wszystko.
-
Powiedział, że gdyby był psem, rozerwałby cię. - powiedział
cicho, a w jego oczach zagościł nieprzyjemny błysk - I wcale się
nie zdziwię, jak będzie chciał cię zrzucić.
Zmarszczyłem
brwi. Fakt, nie byłem wobec niego ostrożny i może i przeforsowałem
jego siły, ale żeby zwierzę czuło się z tego powodu urażone?
Niemożliwe.
-
Powiedział też, żebym ci nie ufał, bo zabijasz podobnych do
siebie. Nie lubi cię, bo masz czarne serce.
Roześmiałem
się gwałtownie. Wybuchłem szyderczym śmiechem, jak na mnie
dziwnie pustym i odległym. Nie mogłem go znienawidzić za prawdę,
którą mi powiedział, mogłem tylko się jej wyprzeć. Przecież to
bzdury! Gadające konie? Czarne serce? A co, wyłupił mi je, żeby
sprawdzić kolor? Elf jednak milczał, a w jego milczeniu była zimna
nagana.
-
Och, tak i co jeszcze? - parsknąłem - Narzekał na niesmaczną
trawę i nadmiar gazów? - złapałem się za brzuch, a potem
poczułem kłucie w boku i śmiech zamarł mi na ustach- Kpisz ze
mnie, prawda?
Tym
razem on uniósł jedną brew. Wyglądał, jak idealna rzeźba wykuta
w marmurze.
-
Dlaczego mierzysz mnie własną miarą, Mordredzie? - zapytał cicho
- Naprawdę sądzisz, że jesteśmy tacy sami? Nie czerpię radości
z czyjegoś bólu. Nie potrzebuję wzmacniać się czyimś kosztem,
znam swoją wartość. A ty?
Chciałem
jakoś zaprzeczyć, jakoś dogadać, zranić go. Potrafiłem tylko
wypuścić powietrze i popatrzyć w ziemię. Gdyby był zwykłym
człowiekiem, rąbnąłbym go w twarz. Czułem jednak respekt wobec
tak specyficznej istoty, więc wolałem nie ryzykować. Chwyciłem
się w pasie, gdy ból przybrał na sile, choć byłem przekonany, że
jestem już zdrów. Nie podniosłem wzroku.
-
Chcesz go dotknąć? - elf zmienił temat jakby go wcale nie było -
Fidr lubi głaskanie, a przecież widzę, że cię korci. Śmiało,
nie ugryzie.
Zacisnąłem
zęby, ale potem sobie odpuściłem. Przewidywanie tego elfa było
wielce frustrujące. Wyciągnąłem dłoń w stronę futra, a potem
pogładziłem Fidra po grzbiecie, dziwiąc się własnej śmiałości.
Niedźwiedź mruknął coś sobie pod nosem, ale nie poruszył się.
Nabrałem więcej pewności.
-
Gdzie mój koń?- spytałem władczo.
-
Gdzieś za domem - elf wzruszył ramionami - Przyjdzie, jak go
zawołam.
-
To on nie jest przywiązany? Nie ma zagrody? Puściłeś go luzem? -
nie mogłem się nadziwić jego nieodpowiedzialności - Przecież tu
są wilki! I niedźwiedź! I...
-
Spokojnie - podrapał misia za uchem - Nic mu nie grozi. W moim lesie
panuje pokój, może biegać do woli. Pokazałem mu dokąd jest
bezpieczny i nie wychodzi poza mgły.
-
Mgły? - podchwyciłem - A skąd mgły w środku lasu?
Elf
zamilkł, gładząc futro ulubieńca.
-
To odchodzisz czy nie? - zapytał po chwili, puszczając moje
dociekanie mimo uszu.
Zmrużyłem
oczy, znowu czując złość. Traktował mnie jak dziecko. Mnie!
Przyszłego króla! Wstałem gwałtownie, i to był błąd.
Momentalnie zgiąłem się z bólu w pół. Gdyby Samandriel wybuchł
śmiechem, wcale bym się nie zdziwił, lecz nie zrobił tego.
Patrzył na mnie, jakby naprawdę się zmartwił. Zakląłem pod
nosem. Naprawdę byłem żałosny.
-
Zostaję...- wydusiłem przez zęby- Może rzeczywiście...
Przeceniłem swoje możliwości.
-
W porządku. Jedzenie będzie po południu - oznajmił, po czym z
gracją wstał, kładąc niedźwiedzi pysk na ziemi. I odszedł w
las, trzymając małą jaskółkę przy piersi, jakby była
najcenniejszym skarbem na całej ziemi. Fidr podniósł łeb i
mruknął z niezadowoleniem, a potem podniósł też cielsko i
poczłapał w ślad za panem, nie obdarzając mnie nawet spojrzeniem.
Taak.
Przyznam, że to był naprawdę dziwny dzień. Podniosłem broń i
wróciłem do chaty niczym syn marnotrawny, a jad w moim sercu jakby
zelżał. W czymś, co miałem zamiast serca. W tej marnej namiastce
ludzkiego organu odpowiedzialnego za miłość. Nie czułem miłości.
Moim jedynym napędem od zawsze była nienawiść. Nienawiść,
wściekłość i strach. To dlatego tutaj nie pasowałem.
Aż
dziwne, że skoro zwykły zwierzak potrafił mnie przejrzeć, nie
zrobił tego jeszcze elf. A jeśli on już wiedział, naprawdę nie
rozumiem, dlaczego pozwolił mi zostać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz