Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Pamiętnik Mordreda (2)




Za czasów dorastania nie było mi dane być szczęśliwym. Przez cały czas miałem wrażenie, że wisi nade mną jakieś fatum, że coś robię wbrew sobie, zupełnie nie tak jak powinienem. W końcu zrozumiałem, co zrobiłem źle. Zbyt wiele było we mnie nienawiści, buty, zachłanności i agresji. Nie potrafiłem nad tym zapanować. Szczeniackie zachowanie doprowadziło mnie niemal do śmierci... Musiałem dorosnąć. Nie cały świat opierał się na dążeniu do władzy. Nie zawsze wygrywał najsilniejszy. Trzeba było wiedzieć, kiedy ugiąć kark, po to, aby w końcu móc wyprostować się w całej okazałości.
Świat nie był czarny albo biały. Świat to różne nasycenie szarości, bez ma doba i zła. Dla jednego dobrem będzie skrócenie mąk konia o złamanej nodze, ale koń może być całkiem innego zdania. Dokarmianie chłopskich dzieci może być czynem godnym pochwały, ale w sumie nie wyjdzie im to na dobre, bo gdy dorosną, staną się gnuśne, leniwe i aroganckie, żerując na państwie i podatnikach. Jest i szczęście, i cierpienie. Dla jednego kaleczenie ciała jest bolesną katorgą, dla drugiego zaś może być szczytem rozkoszy. To, co widzimy, nie zawsze pokrywa się z tym, co jest naprawdę. Jeszcze wiele muszę się nauczyć. Zachowanie pogody ducha było teraz najtrudniejszym wyzwaniem.
Mam wrażenie, że jednak przeszedłem na drugą stronę. Że tak naprawdę moje życie skończyło się w tym ciemnym lesie, pomiędzy skręconymi korzeniami spróchniałych drzew. Że to, co jest teraz to inny wymiar, który ma zmienić moją spaczoną duszę i zżarty zawiścią umysł. Że to nierealne.

Dziwne, że obca mi osoba wywiera na mnie taki wpływ. Ów elf jest dla mnie wzorem do naśladowania, doskonałością. Nie ma w nim żadnych złych emocji. Sądzę, że mógłby osiągnąć wszystko gdyby tylko chciał, a nie robi tego, bo nie potrzebuje chwały i bogactwa, cieszy się życiem, spokojem i pięknem otaczającego go świata. Jest minimalistą.
Nigdy tego nie potrafiłem. Zawsze dążyłem dalej, niż było mi dane osiągnąć. Łapałem wiatr garściami mając nadzieję, że schwytam orła, nie potrafiąc nawet upolować wróbla na gałęzi. Czy to kwestia zadufania w sobie? W końcu płynęła we mnie królewska krew. Coś mi się należało od życia, prawda? Byłem urodzonym władcą, wszyscy powinni paść przede mną na kolana....Jednak rzeczywistość pozostała brutalna. Nic nie przychodziło za darmo. Nie było mi pisane rządzić. Ciekawe, co też los dla mnie zaplanował.

Puls mego serca nieznacznie przyśpieszył, kiedy usłyszałem kroki mojego uzdrowiciela. Poprawiłem się na posłaniu. Byłem ciekaw, czego mam się spodziewać, choć Samandriel wbrew pozorom nie był drażliwy. Nie potrafił zachować do nikogo urazu. Jeden jedyny raz podniósł na mnie głos i to tylko dlatego że za bardzo naciskałem na jego prywatność. Nie lubił mówić o sobie, ale za to świetnie słuchał.
Kiedyś myślałem, że wiem, co to przyjemność i ból, ale teraz nie jestem tego wcale pewien. Dla mnie świat stanął na głowie. Wszystko wydaje się być inne. Zabawne, co zmiana perspektywy może zrobić z człowiekiem. Gdybym wcześniej potrafił patrzeć na wszystko z różnych stron, może teraz zasiadałbym na tronie. Może? Ha! Nigdy nie używałem tego słowa, a teraz zupełnie miesza mi się w głowie.

Elf wszedł bezgłośnie jak zwykle, przynosząc mi posiłek. Uśmiechnął się, gdy zobaczył, że go obserwuję.
- Jak dzisiaj się czujesz? - zagadnął.
Chciałem powiedzieć, że kwitnąco, ale szybko się powstrzymałem. Oznaczałoby to, że mój czas rekonwalescencji dobiega końca i wkrótce wylecę stąd na pysk.
- Nie najlepiej. Mam wrażenie, że coś zalega mi w płucach. I przy próbie wstania nie mogę złapać równowagi.
- Przejdzie - elf machnął ręką - Niedługo będziesz mógł chodzić.
Powstrzymałem kwaśną minę, zanim w ogóle pokazała się na mojej twarzy, starając się, aby tamten nie dostrzegł nawet śladu mojego niezadowolenia.
- Kiedy więc będę zdrów? - mój głos zabrzmiał dziwnie chrapliwie i całkiem nie na miejscu, jakby ktoś obcy właśnie przemówił za mnie, być może dlatego, że porównując swój akcent do jego śpiewnego języka bliżej było mi do warkotu wilka, niż do dźwięków ras bardziej rozwiniętych.
- Będziesz zdrów wtedy, gdy sam zdecydujesz, że jesteś na to gotowy - powiedział zagadkowo, po czym odwrócił się i zniknął za otwartymi drzwiami, wpuszczając do środka falę złocistych, ciepłych promieni.

Westchnąłem przeciągle, nadal nie potrafiąc zrozumieć jego nieprzewidywalnego zachowania. Czasem przychodził do mnie co chwila, pytając o różne sprawy lub opowiadając o pogodzie, a niekiedy siedział długie godziny w milczeniu, przypatrując się skrajowi łóżka, lecz najczęściej odwiedzał mnie trzy razy dziennie, rzucał jakieś dziwne stwierdzenia, których nie byłem w stanie zrozumieć, zostawiał mi jedzenie, zmieniał opatrunki i wychodził, jakby go wcale nie było. Dlatego też odprężyłem się w końcu, pozwalając, by słońce oświetliło mi twarz, przestając zwracać uwagę na kwestie, na które i tak nie miałem wpływu. Po prostu leżałem. Leżałem, ciesząc się, że dane mi było przeżyć.

A dni mijały. Jeden za drugim uciekały niczym spłoszone konie, przynosząc wraz z zachodem słońca majaki, będące moim ciągłym utrapieniem. Noc jawiła się niczym cienisty koszmar, z którego wyłaniały się postacie; byli to zarówno rozsierdzeni wojownicy, którzy polegli od mego miecza, jak i twarz mego ojca, patrzącego na mnie wzrokiem zarówno smutnym, jak i strasznym- wtedy to budziłem się zlany potem, nie wiedząc, czy to sen, czy mara. Próbowałem go zrozumieć, chciałem nawet porozmawiać z duchem Artura gdyby była taka możliwość, ale potem kręciłem z niesmakiem głową za własną wybujałą wyobraźnię i zapominałem o sprawie aż do kolejnej, nieprzespanej nocy.
Kiedy nadszedł dzień, w którym moje rany się zagoiły, czułem wręcz przytłaczający ciężar. 

Nie chciałem odchodzić. Było mi dobrze, wręcz sielsko- nie musiałem się o nic martwić, nie miałem z kim ani o co rywalizować, żyłem dla samego życia- i były to dla mnie najwspanialsze chwile jakie pamiętam. Za oknem świeciło łagodne słońce, jego pierwsze promienie dopiero wschodziły na zaróżowiony nieboskłon. Nie spałem wiele tej nocy. Zastanawiałem się co zrobię, gdy już opuszczę to miejsce i nie mogłem znaleźć w sobie absolutnie żadnego powodu, dla którego moją pierwszą czynnością nie miałoby być rzucenie się na miecz. Czułem się niegodny tego miejsca, ani szansy, którą dostałem i którą zamierzałem tak bezmyślnie zmarnotrawić. I to nawet nie była kwestia tego, że nie miałem tu żadnych zmartwień, obowiązków czy podniet; gdyby była taka możliwość zapracowałbym jakoś na kawałek ziemi w tym przedziwnie spokojnym miejscu, zbudowałbym sobie prowizoryczny dom i żywił tym, co tu rośnie - chociaż przyznam, że miałem już ochotę na mięso, a żadnych innych zwierząt prócz ptaków wysoko w koronach drzew jak dotąd nie zauważyłem. Kiedy słońce rozświeciło się na dobre, usiadłem na łóżku i sięgnąłem po swoje ubranie leżące obok na krześle - teraz już uprane i połatane, gdyż mój dobroczyńca cierpiał najwyraźniej na nadmiar wolnego czasu - a potem zacząłem się ubierać, przekonany, że elf lada moment złoży mi wizytę wraz z raźnym wymeldunkiem. Dlatego też jakież było moje zdziwienie, gdy o najbardziej prawdopodobnej porze drzwi nie uchyliły się, wpuszczając do środka zarysu jego smagłej sylwetki, tylko niewzruszenie trwały na swoich miejscach, niepomne na moje wyczekiwanie. Sięgnąłem po pas z bronią, zapiąłem klamrę i wstałem powoli, nie ukrywam, z pewnym trudem. Rozejrzałem się po skromnym pomieszczeniu po raz ostatni, obrzuciłem chatkę niemal krytycznym spojrzeniem, gdyż dotarło do mnie w jakich warunkach dane mi było się znaleźć (porównałem ją z przybytkami na zamkach Artura i mojej ciotki Morgause, więc wypadła gorzej niż miernie) i uchyliłem drzwi w przekonaniu, iż polana będzie pusta. Po raz kolejny tego dnia doznałem całkowitego zdziwienia, bo pusta bynajmniej nie była.

Samandriel siedział na trawie pośrodku zagajnika, a wokół niego zebrały się chyba wszystkie zwierzęta z okolicy; rozluźniony wilk leżał z pyskiem na łapach tuż obok gryzących żołędzie wiewiórek i młodej sarny opierającej się o samotną brzozę, ważki, wróble, dwa kruki oraz skowronek były tak blisko niego, że w zasadzie mógł je złapać gołymi rękami, kilka białych, puchatych królików, szary borsuk, pięć lisów, oraz ku mojemu przerażeniu, dorosły czarny niedźwiedź. Zamarłem. Nawet mój oddech zatrzymał się gdzieś w klatce piersiowej, żebym nie zdradził swojej obecności. Elf jednak nie sprawiał wrażenia przestraszonego, wręcz przeciwnie, siedząc odwrócony do mnie tyłem, mruczał pod nosem jakieś śpiewne słowa i bujał się lekko na boki do prawie niesłyszalnej muzyki wiatru. Miałem wrażenie że jaśniał, ale to na pewno było tylko złudzenie, gdyż widziałem go pod światło. Wypuściłem powietrze z płuc i postąpiłem krok do przodu, w razie czego mając nadzieję zdążyć powrócić do chaty, zanim bestie zdążą rozszarpać go na strzępy, jednak nic się nie stało. Zrobiłem kolejny krok, czując jak wraca mi odwaga. Zwierzęta najwyraźniej były czymś odurzone, bo nie zachowywały się normalnie. Patrzyły na niego jak w obrazek, nie wierciły się, nie jazgotały. Podszedłem tak blisko, by móc zobaczyć jego twarz, chociaż nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Spodziewałem się, że elf nagle okaże się jakimś mrocznym czarownikiem z wykrzywioną, demoniczną twarzą albo pustką zamiast oczu, jednak się przeliczyłem. Samandriel wyglądał trochę jakby spał na siedząco, albo wpadł w jakiś przedziwny trans i dopiero teraz zdałem sobie sprawę z jego nie- naturalności. Był tak naturalny że to aż raziło; żaden człowiek, którego spotkałem nie miał w sobie tyle wdzięku, życia i godności co on. Miał na sobie jedynie brązowe spodnie i luźną, białą koszulę, niedbale zapiętą na parę guzików, ale wszystko to było tak skrojone, że mógłbym przysiąc, iż zrobił to porządny królewski krawiec, a on jest przynajmniej księciem- ja sam nie potrafiłbym sprawiać wrażenia takiego dostojeństwa, pomimo lat ćwiczeń i niezłego rodowodu.

Nie chciałem mu przeszkadzać, nie wnikałem, po co to robi. To było zbyt dziwne, nie pasowało do mojego świata. I wtedy zobaczyłem, dlaczego elf śpiewa. Trzymał w dłoniach małą jaskółkę, której wcześniej nie dojrzałem. Pisklę miało złamane skrzydło- zapewne wypadło z gniazda, a on znalazł je na ziemi. Śpiewał, a raczej mamrotał przeciągle w tym swoim melodyjnym języku, a jego dłonie rzeczywiści jaśniały mglistą, białą poświatą. Na moich oczach mały zwierzak najpierw pisnął, a potem pomachał oba zdrowymi skrzydłami, jakby zupełnie nic mu nie dolegało.
Stałem niepewnie, próbując połączyć fakty. Ten elf był zapewne jednym z celtyckich druidów, prastarej rasy, która potrafiła władać magią przyrody, o czym kiedyś opowiadała mi ciotka. Nie miałem innego wytłumaczenia. Musiałem być więc bardzo daleko od domu i na pewno nie był to Avalon. Pytanie nasuwało się samo. Gdy wyjdę z mgieł kniei, gdzie się pojawię?

Gardłowy warkot wyrwał mnie z rozmyślań. Niskie prychnięcie a potem basowy pomruk oznajmił, że niedźwiedź zauważył moją obecność. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęła budzić się też reszta zwierząt- wilk zjeżył sierść i odsłonił kły, wiewiórki rozbiegły się na boki, ptaki w popłochu zerwały się do lotu. Lisy dały nura w krzaki, a kilka uderzeń serca później został jedynie czarny potwór, który powoli, ale zdecydowanie odwracał się w moją stronę. Elf siedział tak jak poprzednio, jakby nie dostrzegł żadnej zmiany. Cofnąłem się o krok, a w moich żyłach zagościła adrenalina. Poprzedni strach i niepewność szybko zmieniły się we wściekłość, chwyciłem za broń przyczajając się w pozycji do ataku. Zwierz był wyższy ode mnie o trzy głowy i jednocześnie pasował się na pierwszym miejscu najgroźniejszego zwierzęcia, jakie dane mi było spotkać. Opadł na cztery łapy, a łady sierści spłynęły falą i podniosły się nagle, gdy odsłonił zęby. Wyjąłem bezgłośnie miecz, mając w duchu nadzieję, że zdążę sieknąć go w łeb, zanim on zaciśnie szczęki na mojej głowie, ale zaatakował szybciej niż ja. Widziałem jego kły i ociekającą śliną żuchwę dosłownie tuż przed twarzą, zalał mnie odór z gardzieli mięsożercy, zdążyłem się jedynie zastawić.

- Jellha dha allieri! - usłyszałem stanowczy głos, nim potwór jedynie tknął mnie nosem i cofnął do nieruchomego Samandrela.- Nie bój się, nie zrobi ci krzywdy- powiedział do mnie elf już całkowicie spokojnie, chociaż nie otworzył oczu - Fidr martwi się, że stanowisz dla mnie zagrożenie, bo stoisz zbyt blisko.
Zalała mnie złość.
- Zagrożenie dla ciebie? Ta bestia próbowała mnie zeżreć! - krzyknąłem, profilaktycznie cofając się kilka kroków- Co to niby miało być? Twoja osobista ochrona?
Niedźwiedź burknął coś do mnie jakby w odpowiedzi a potem legł w czujnej pozycji przy elfie. Samandriel otworzył powoli oczy a jego ręce przestały świecić. Zamyślonym ruchem wplótł palce w sierść czarnego zwierza, drugą ręką trzymając przysypiającą jaskółkę.
- Czemu wyszedłeś z domu? - odpowiedział pytaniem na pytanie, niezrażony moją furią.
- Jak to dlaczego? - moja złość zaczęła opadać, ale nie zgasła - Odchodzę - powiedziałem mniej pewnym głosem.
- Nie jesteś jeszcze zdrów - stwierdził elf, przeczesując palcami czarne futro bestii - Dokąd ci się tak śpieszy?
Popatrzyłem na niego spode łba, sądząc, że ze mnie żartuje. W jego głosie nie było jednak kpiny. Znowu poczułem się jak skarcony dzieciak.
- Mogę chodzić - rzuciłem w jego stronie prawie z zaczepką - Nie potrzebuję już pomocy.
- Ach, tak. - powiedział powoli, nadal unikając mojego wzroku - W takim razie idź.
Poczułem się wyjątkowo idiotycznie, gdy dotarło do mnie, że nie dość, że nie wiem gdzie jetem, to nie wiedziałem także, którą drogą mam podążać. Poza tym, choć bezczelne zachowanie i wyniosłość miałem we krwi, coś mi mówiło, że jemu jednak wypadałoby podziękować. Cała moja złość wyparowała w jednym momencie. Zgasił mnie. I zrobił to perfekcyjnie.
- To nie tak, że nie jestem ci wdzięczny...- słowo ,,wdzięczny” ledwo przeszło mi przez gardło - Ale nie chcę nadużywać twojej gościnności. Mam u ciebie dług - skinąłem w jego stronę dla potwierdzenia swych słów- Lecz nie jest to miejsce dla mnie. Powiesz mi, gdzie znajdę wyjście?
- Oczywiście - jego głos był  zimny jak lód - Po prawej stronie jest ścieżka. Trzymając się jej dotrzesz do ludzkiej wioski. Zwie się Yttod.

Znałem tą nazwę. Była niedaleko miejsca, w której rozegrałem bitwę z ojcem. Do mojego serca na powrót wkradała się trucizna. Nawet skrzywiłem się lekko, patrząc w tamtą stronę. Potem zaś spojrzałem na niego i jasny zagajnik, pełen magii i tajemnicy, którego w głębi duszy wcale nie chciałem opuszczać. Postanowiłem odwlec jeszcze moment odejścia.
- Dlaczego sądzisz, że nie wyzdrowiałem? - rzuciłem zaczepnie, choć już wcale się tak nie czułem. Miałem dość tego ciągłego udawania, że jestem kimś więcej niż bękartem gardzącym samym sobą.
- To nie jest osąd, ja to wiem - odrzekł spokojnie, ze wzrokiem utkwionym w puszczy - Jestem uzdrowicielem, jak zapewne zauważyłeś. Wiem, że już jutro, jeśli zdecydujesz się odjechać, będziesz czuł ucisk w boku. Pod wieczór będzie to ból. Prawdopodobnie tydzień później umrzesz, trawiony gorączką. Mam ci przyprowadzić konia?

Skutecznie zamknął mi tym usta. Potem zaś zrobiłem coś, czego do tej pory nie rozumiem. Odpiąłem pas z bronią i powoli położyłem ją na ziemi, i podszedłem z pustymi rękami do niego oraz niedźwiedzia, by przykucnąć o krok od nich. Bestia tylko spojrzała na mnie przelotnie, aby zaraz całkiem zaborczym gestem podsunąć swój pysk do kolan Samandriela. Elf uśmiechnął się i podrapał go za uszami.
- Fidr jest bardzo łagodny - powiedział elf, jakby zaczynając opowieść - Znalazłem go, jak był mały. Złapał się we wnyki tuż po tym, jak jego matkę zabito na polowaniu- nie powiedział kto ją zabił, ale po tonie głosu poznałem, że ludzie - Siedział w nich prawie dwa dni. Gdy go uwolniłem, był wycieńczony i miał zmasakrowaną łapkę - mówił o nim jak o swoim ulubionym ogarze do polowań - Dopiero dwa tygodnie później poruszał się już normalnie. Zaleczenie niezmiażdżonych kości nie było prostym zadaniem, ale jak każdy mały niedźwiadek miał dużą wolę życia i był łakomczuchem, więc prawie nie zauważył tych dni, gdy doprowadzałem łapkę do porządku. Wszędzie musiał zajrzeć i najbardziej ze wszystkiego lubił być noszony, choć przyznam, że i to nie było prostym zadaniem. Gdy urósł, nauczyłem go polować i się bronić. Najwięcej zabawy było z łapaniem ryb- wspominał z uśmiechem- Ale i to udało mu się opanować. Przestrzegłem go przed opuszczaniem mojego lasu i dałem mu wolność, a on wolał zostać przy mnie. Nie widziałeś go, bo go prosiłem, by cię nie straszył. Niedźwiedzie kiepsko działają na obniżenie temperatury, prawda?- nie wiem czy pytał jego, czy mnie, ale zamilkł.

Usiadłem na trawie obok nich.
- Rozmawiasz z niedźwiedziami? - upewniłem się, oglądając błyszczącą sierść.
- Skąd takie wyodrębnienie? - jak zwykle odpowiedział pytaniem na pytanie - Rozmawiam z naturą, ze światem. Ze wszystkim, co żyje. Sądzisz, że drzewa są nieme? Że wiatr nie potrafi śpiewać? Masz uszy, a nie słyszysz - pokręcił głową - Nawet woda w ziemi może dać niezapomnianą opowieść.
Gdyby nie to, że darzyłem go pewnym szacunkiem, miałbym go za wariata. Pokiwałem głową na znak potencjalnego zrozumienia, choć nie rozumiałem ani trochę.
- Z końmi też rozmawiasz? - zażartowałem
Przytaknął poważnie.
- To co ci powiedział mój? - wyszczerzyłem się, teraz już kpiarsko. Nie wierzyłem w to wszystko.
- Powiedział, że gdyby był psem, rozerwałby cię. - powiedział cicho, a w jego oczach zagościł nieprzyjemny błysk - I wcale się nie zdziwię, jak będzie chciał cię zrzucić.
Zmarszczyłem brwi. Fakt, nie byłem wobec niego ostrożny i może i przeforsowałem jego siły, ale żeby zwierzę czuło się z tego powodu urażone? Niemożliwe.
- Powiedział też, żebym ci nie ufał, bo zabijasz podobnych do siebie. Nie lubi cię, bo masz czarne serce.

Roześmiałem się gwałtownie. Wybuchłem szyderczym śmiechem, jak na mnie dziwnie pustym i odległym. Nie mogłem go znienawidzić za prawdę, którą mi powiedział, mogłem tylko się jej wyprzeć. Przecież to bzdury! Gadające konie? Czarne serce? A co, wyłupił mi je, żeby sprawdzić kolor? Elf jednak milczał, a w jego milczeniu była zimna nagana.
- Och, tak i co jeszcze? - parsknąłem - Narzekał na niesmaczną trawę i nadmiar gazów? - złapałem się za brzuch, a potem poczułem kłucie w boku i śmiech zamarł mi na ustach- Kpisz ze mnie, prawda?
Tym razem on uniósł jedną brew. Wyglądał, jak idealna rzeźba wykuta w marmurze.
- Dlaczego mierzysz mnie własną miarą, Mordredzie? - zapytał cicho - Naprawdę sądzisz, że jesteśmy tacy sami? Nie czerpię radości z czyjegoś bólu. Nie potrzebuję wzmacniać się czyimś kosztem, znam swoją wartość. A ty?

Chciałem jakoś zaprzeczyć, jakoś dogadać, zranić go. Potrafiłem tylko wypuścić powietrze i popatrzyć w ziemię. Gdyby był zwykłym człowiekiem, rąbnąłbym go w twarz. Czułem jednak respekt wobec tak specyficznej istoty, więc wolałem nie ryzykować. Chwyciłem się w pasie, gdy ból przybrał na sile, choć byłem przekonany, że jestem już zdrów. Nie podniosłem wzroku.
- Chcesz go dotknąć? - elf zmienił temat jakby go wcale nie było - Fidr lubi głaskanie, a przecież widzę, że cię korci. Śmiało, nie ugryzie.
Zacisnąłem zęby, ale potem sobie odpuściłem. Przewidywanie tego elfa było wielce frustrujące. Wyciągnąłem dłoń w stronę futra, a potem pogładziłem Fidra po grzbiecie, dziwiąc się własnej śmiałości. Niedźwiedź mruknął coś sobie pod nosem, ale nie poruszył się. Nabrałem więcej pewności.
- Gdzie mój koń?- spytałem władczo.
- Gdzieś za domem - elf wzruszył ramionami - Przyjdzie, jak go zawołam.
- To on nie jest przywiązany? Nie ma zagrody? Puściłeś go luzem? - nie mogłem się nadziwić jego nieodpowiedzialności - Przecież tu są wilki! I niedźwiedź! I...
- Spokojnie - podrapał misia za uchem - Nic mu nie grozi. W moim lesie panuje pokój, może biegać do woli. Pokazałem mu dokąd jest bezpieczny i nie wychodzi poza mgły.
- Mgły? - podchwyciłem - A skąd mgły w środku lasu?
Elf zamilkł, gładząc futro ulubieńca.
- To odchodzisz czy nie? - zapytał po chwili, puszczając moje dociekanie mimo uszu.
Zmrużyłem oczy, znowu czując złość. Traktował mnie jak dziecko. Mnie! Przyszłego króla! Wstałem gwałtownie, i to był błąd. Momentalnie zgiąłem się z bólu w pół. Gdyby Samandriel wybuchł śmiechem, wcale bym się nie zdziwił, lecz nie zrobił tego. Patrzył na mnie, jakby naprawdę się zmartwił. Zakląłem pod nosem. Naprawdę byłem żałosny.
- Zostaję...- wydusiłem przez zęby- Może rzeczywiście... Przeceniłem swoje możliwości.
- W porządku. Jedzenie będzie po południu - oznajmił, po czym z gracją wstał, kładąc niedźwiedzi pysk na ziemi. I odszedł w las, trzymając małą jaskółkę przy piersi, jakby była najcenniejszym skarbem na całej ziemi. Fidr podniósł łeb i mruknął z niezadowoleniem, a potem podniósł też cielsko i poczłapał w ślad za panem, nie obdarzając mnie nawet spojrzeniem.

Taak. Przyznam, że to był naprawdę dziwny dzień. Podniosłem broń i wróciłem do chaty niczym syn marnotrawny, a jad w moim sercu jakby zelżał. W czymś, co miałem zamiast serca. W tej marnej namiastce ludzkiego organu odpowiedzialnego za miłość. Nie czułem miłości. Moim jedynym napędem od zawsze była nienawiść. Nienawiść, wściekłość i strach. To dlatego tutaj nie pasowałem.

Aż dziwne, że skoro zwykły zwierzak potrafił mnie przejrzeć, nie zrobił tego jeszcze elf. A jeśli on już wiedział, naprawdę nie rozumiem, dlaczego pozwolił mi zostać.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz