Nazywam
się Mordred la Fay i jestem największym zbrodniarzem czasów walk
Saksonów z Brytami, a oto moja historia po ostatecznej bitwie z
Rycerzami Okrągłego Stołu i moim ojcem, królem Arturem.
Dawno,
dawno temu...
NIE.
Tym razem wystarczy już kłamstw.
Powiem
wam, jak było naprawdę.
Zbiegłem
z miejsca bitwy jak ostatni tchórz. Nie znalazłem ciała ojca, ale
też nie zależało mi szczególnie na jego odnalezieniu. Pragnąłem
przeżyć. Lada moment zbiegłyby się cmentarne hieny, dobijając
wszystkich dogorywających i okradając martwe ciała. A ja tak
bardzo chciałem jeszcze pozostać na tym świecie! Śmierć mnie
przerażała.
Zwierzęce
pragnienie przetrwania kazało mi złapać pierwszego lepszego
błąkającego się bezradnie konia, wpakować się na siodło i
zniknąć w głębi lasu, będąc zdanym jedynie na jego instynkt. To
była ciężka, długa droga. Zdawało mi się, że zaraz spadnę i
już nigdy więcej się nie podniosę. Jedynie czysty przypadek
sprawił, że lanca, którą przebił mnie Artur, pozwoliła mi nadal
żyć. Rana nie była szeroka, choć bardzo krwawiła; dałem jednak radę wstać i ułamać siedzącą głęboko broń. Gdy odzyskałem przytomność, zdałem sobie sprawę z
wszechogarniającego zimna. Koń poniósł mnie w dal, ku największym gęstwinom, aż do
serca puszczy. Czułem wtedy niezmącony spokój, jakby pieśń lasu
miała w końcu ukoić moją rozdartą duszę. Paradoksalnie, nie
miałem już po co żyć. Wszystkie cele jakie miałem, zostały
stracone. Moja matka zapewne nie żyła. Ojca zabiłem osobiście. Na
tron nie miałem co liczyć.
A
jednak uciekłem śmierci.
I
wtedy tylko to się liczyło.
Przelotne
obrazy, które utkwiły mi w pamięci, były niczym zapowiedź
wiecznego snu w jaki miałem zapaść, widziałem ciepłe kolory,
które wirowały wokół mnie tworząc jakby tęczę, a czasami przed
moimi oczami ukazywały się różne postacie; te, które zabiłem,
te które poznałem, ale i te, których wcale nie mogłem sobie
znikąd przypomnieć. Majaczyłem w gorączce, zżerany przez głód
i pragnienie, czując na karku oddech śmierci.
Nigdy
nie doceniałem daru, jakim jest życie, dopiero teraz to widziałem.
Dążyłem do władzy i sukcesów niczym wilk spragniony świeżej
krwi, nie dostrzegający zdobyczy pod swoim nosem. Byłem ogarnięty
żądzą zemsty. Sądziłem, że zdołam przynieść ukojenie mojej duszy,
zadając cierpienie tym, którzy kiedyś krzywdzili mnie. Myliłem
się.
Narodziłem
się przez kazirodczy - nie bójmy się tego słowa - związek króla
Artura, władcy Brytanii oraz Morgany, następczyni Pani Avalonu. Od
dziecka czułem się inny a wszyscy, którzy mnie otaczali, tylko
utwierdzali mnie w tym przekonaniu. Próbowałem udowodnić swoją
wartość i stałem się przez to aroganckim, zadufanym w sobie
tyranem. Życie wychowało mnie na mordercę, kłamcę i intryganta.
Aż mi siebie żal. W ostatnich chwilach swojego marnego żywota mogę
przyznać się do błędów. I tak nikt się o nich nie dowie.
Pogładziłem
gniadosza po pysku, czując pod palcami jego spoconą skórę. On też
wkrótce padnie. Zbyt długo nosi mój ciężar, a ja nie jestem
w stanie dać mu odpoczynku. Jeżeli spadnę z siodła, będę już
martwy. Nie mogę nawet się wyprostować. Ostatnimi siłami chłonę zapach lasu, ciesząc się uczuciem powiewu wiatru na mojej twarzy. Nigdy nie sądziłem, że to tak przyjemne uczucie. Koił
rozpaloną skórę niczym strumień chłodnej wody. Gdybym tylko mógł
się napić...Odpocząć chwilę...Powstrzymać ten paraliżujący
ból i zimno...Byłbym chyba pierwszy raz szczęśliwy.
To
już...
Koniec. Paskudny koniec.
W
oddali widzę światło mimo tego, że jestem w środku prastarej
puszczy - w miejscu, którego żaden człowiek o zdrowych zmysłach
by nie odwiedził. Konary pochylają się nade mną jak gdyby chciały
mnie złapać, wszystko wokół traci ostrość... Nawet chłód nie
jest już tak uciążliwy. Mam też wrażenie, że coś mnie śledzi.
Widziałem błyszczące ślepia jakiegoś zwierzęcia - być może
był to wilk, więc zapewne cała wataha też jest gdzieś w pobliżu.
Cóż,
przynajmniej one nie będą głodować. Po raz pierwszy się czemuś
przysłużę.
Z
mojego gardła wydobył się słaby chichot, który zaraz przerodził
się w desperacką walkę o złapanie powietrza. Jestem żałosny.
Nie mogę już nawet pośmiać się z własnego beznadziejnego
położenia.
Rana
przestała w końcu krwawić. Chyba wdało się zakażenie, bo piecze
mnie jak diabli, a ciało wokół niej porządnie opuchło. Teraz już
nawet nie mogę leżeć na koniu. Błagam, niech to się już
skończy...
Bogowie!
Jeżeli istniejecie, uwolnijcie mnie od tego. Wolę smażyć się w
piekle, niż ciągle mieć tą chorą nadzieję, że zdołam
przetrwać. Wiem dobrze, że nadzieja jest matką głupców i nie dam
się nabrać na wasze sztuczki, zbyt wiele przeszedłem w życiu.
Po
moich plecach przebiegł dreszcz. Ślepia z gęstwiny zbliżają się
do mnie, a ja nie mam przy sobie nawet miecza. Wyobraźnia płata mi
figle, zapewne ze strachu. Widzę przed sobą białe miasto, otoczone
mgłą. Czy to Avalon? Zaraz...Przecież Avalon to wyspa...Gdzie w
takim razie jestem?
Ostatnim,
co zarejestrowałem, był fakt, iż spadam z siodła. Potężne
uderzenie w ziemię odebrało mi świadomość.
*
~Elleandere.
Via el a mooon.
Srebrnowłosy
elf pogładził grzywę gniadosza, szepcąc mu do ucha kilka słów.
Koń parsknął tylko, potrząsnął łbem i odszedł kawałek,
patrząc na niego z ufnością swoimi wielkimi, czarnymi oczami.
Mężczyzna
klęknął przy rannym, sprawdzając mu puls. Spojrzał na jego
bladą, nieruchomą twarz i ciemne kręgi pod oczami, usilnie się
nad czymś zastanawiając. Po chwili wahania wyjął zza pasa cienki
sztylet i przyłożył go Mordredowi do gardła. Następnie, jednym
szybkim ruchem rozciął jego ubranie i ostrożnie odsłonił ranę.
Pokręcił lekko głową, jakby samemu chcąc się przekonać o
bezsensowności ratowania przybysza, ale w końcu narysował palcem
na jego sercu kanciasty, niewidzialny znak i wziął go bez
trudu na ręce. Bezszelestnie ruszył z młodym mężczyzną w
kierunku świetlistego miasta, szybkim i sprężystym, niemal kocim
krokiem. Chwilę później już ich nie było.~
*
Dawno
tak dobrze nie spałem, choć wydawało mi się, że śnił mi się
koszmar. Z prawdziwą niechęcią uchyliłem powieki i przeczucie
jednak mnie nie myliło. Dotarło do mnie ostre, białe światło i
oślepiło na dłuższą chwilę. Zasłoniłem oczy przedramieniem i
wtedy poczułem, jakby gdzieś wewnątrz mnie znajdowały się
kościane igły. Syknąłem z bólu, próbując usiąść - i nie
udało mi się.
Gdy
moje oczy przyzwyczaiły się do owego światła, dostrzegłem przy
łóżku drewniany stolik, na którym stał dzban z wodą i misa- o
bogowie!- misa z ciepłą jeszcze zupą. Byłem tak głodny, jakbym
nie jadł nic od tygodni. Czy trafiłem do nieba?
To
było podejrzane. Lada moment spodziewałem się, że wydarzy się
coś, co z pewnością nie będzie dla mnie przyjemne. Powoli
sięgnąłem po dzban z wodą, rozglądając się uważnie na boki.
Żyłem czy nie, ale jak diabli chciało mi się pić. Nic się nie
stało, więc duszkiem zaspokoiłem pragnienie a potem całkiem
kulturalnie odstawiłem dzban na miejsce.
No
to teraz... Moment, a jeśli to była trucizna? Powąchałem dzban,
ale nie doszukałem się tam niczego dziwnego. Cóż. W takim razie
nadszedł czas na posiłek - a co, piekło mogło zaczekać.
Gdzieś
tak w połowie jedzenia usłyszałem czyjeś kroki. Odruchowo
znieruchomiałem, patrząc na otwierające się drzwi. Mocne światło
zalało pokój, a pośrodku niego stanęła wysoka postać.
Na
bogów (gdybym w nich wierzył) mógłbym przysiąc, że widzę
anioła. Zaskoczenie na mojej twarzy musiało być wyraźne, bo
przybysz uśmiechnął się lekko i zamknął powoli drzwi. Przysunął
sobie krzesło do mojego łóżka, usiadł i zapytał, jak gdyby
nigdy nic: ,,Jak się czujesz?"
Zaniemówiłem
na dłuższą chwilę. Ta sytuacja wydawała się być tak nierealna,
że ledwo zbierałem myśli. Akcent mężczyzny miał jakąś dziwną,
melodyjną nutę, zdecydowanie różnił się od naszego. Zresztą,
nie tylko akcent go wyróżniał. Jego włosy miały srebrny kolor,
niczym ostrze nowego miecza. Nie siwy, po prostu srebrny. Tęczówki
przypominały błękitem niebo, ale jeśli padło na nie światło z
przeciwnej strony, były niemal żółte. Twarz o regularnych,
ostrych rysach i migdałowych oczach niechybnie zdradzała królewską
krew. Poza tym, jak na mężczyznę był bardzo zadbany. Z
wyszczególnieniem tego bardzo.
-
Dobrze. - mruknąłem lakonicznie, lustrując go wzrokiem. - Gdzie ja
jestem?
-
W lesie. - końcówki jego ust uniosły się w górę, ale oczy
pozostały chłodne. Tak, zdecydowanie był arystokratą. Emocje miał
opanowane do perfekcji.
-
A może tak dokładniej?...- zachęciłem go, też się uśmiechając.
Skoro mamy odgrywać szopkę, niech i tak będzie. Miałem nadzieję
na jakieś sensowne informacje.
-
Dokładnie w środku lasu. - padła spokojna odpowiedź.
Westchnąłem
w kapitulacji.
-
No dobrze, czuję jakieś kłucie po lewej stronie pod żebrami, boli
mnie głowa i nie mogę ruszać lewą dłonią. - wywróciłem
wymownie oczami- To powiesz mi, gdzie jesteśmy?
-
W lesie. - uśmiechnął się szerzej, ukazując białe zęby - W
miejscu, do którego nie trafił jeszcze żaden śmiertelnik.
Znowu
zaniemówiłem. Przez moją głowę przelatywało tysiące pytań,
ale w końcu zdecydowałem się na jedno.
-
Więc jesteś aniołem, tak? - zaryzykowałem - A ja jestem martwy? -
dodałem, gdy przypomniałem sobie, jak przybrana matka kiedyś
opowiadała mi o aniołach. W sumie opis by się zgadzał, tylko ten
akurat nie posiadał skrzydeł...Czyżby coś zbroił, że mu je
zabrali?
Obcy
uniósł brwi a potem wybuchnął śmiechem. Gdyby nie to, że jego
melodyjny, zaraźliwy śmiech rozlał się po moim jestestwie i
sprawił, że nagle poczułem, jak wszystko wraca na swoje miejsce;
że koi moją rozdartą duszę niczym balsam, mógłbym się założyć,
iż jest on kimś więcej niż tylko aniołem. Lekko urażony
rzuciłem mu pytające spojrzenie.
-
Nie jestem aniołem. - oświadczył po dłuższej chwili, a jego
wzrok roziskrzył się niczym u rozbawionego dziecka.
-
Bóstwem? - zaryzykowałem ponownie. Słyszałem i o bóstwach
Avalonu, może to do nich się zaliczał?
-
Nazywam się Samandriel i nie mam zupełnie nic wspólnego z waszymi
wierzeniami. Jestem po prostu kimś, kto uratował ci skórę. Tu
jesteś bezpieczny. I możesz odejść kiedy ci się spodoba.
Zastanowiłem
się dłuższą chwilę, męczony ciągle wewnętrznymi pytaniami.
-
Skoro nie jesteś człowiekiem, aniołem ani bogiem, to czym...?
-
Raczej kim, drogi Mordredzie. - nadal się uśmiechał - Elfem.
Przedstawicielem rasy, która już dawno wycofała się z waszego
świata. Nie dziwię się, że o nas nie słyszałeś. Minęły
wieki, odkąd słuch o nas zaginął.
-
Skąd znasz moje imię?-warknąłem dużo ostrzej, niż zamierzałem.
Ów elf natychmiast zrobił się dziwnie obcy, chłodny i zupełnie
nieludzki.
-
Majaczyłeś. Zdążyłem już poznać cały twój
życiorys...kilkakrotnie. - odparł bezbarwnym głosem,
wbijając we mnie wzrok zimny jak lód.
Miałem
ochotę zapaść się pod ziemię. Sam sobą gardziłem, a co dopiero
ktoś tak doskonały jak on. Zapewne miał mnie za ostatnią kanalię.
I niestety miał rację. Jego nagła niedostępność sprawiła, że
zapragnąłem błagać go na kolanach o wybaczenie. Nie wiem skąd
wziął się u mnie ten pomysł. Po prostu nie chciałem, aby był na
mnie zły. Chyba po raz pierwszy zależało mi tak na czyjejś
akceptacji.
-
Ja...Wybacz, nie chciałem...To znaczy...Dziękuję, że uratowałeś
mi życie i... - zupełnie poplątałem się w wyjaśnieniach. Ja,
wielki intrygant, najlepszy kłamca, nagle zgłupiałem. -
Przepraszam. - powiedziałem żałośnie i aż się zdziwiłem
swojemu tonowi głosu.
Elf
popatrzył na mnie błyszczącymi oczyma. Po mojej skórze przebiegły
ciarki.
-
Nigdy... Więcej... Nie podnoś na mnie głosu. - powiedział, na
pozór obojętnie, ale wiedziałem, że kryła się za tym groźba -
Słyszę cię bardzo dobrze. - A potem wyszedł, zostawiając mnie
samego.
Nie
wiedziałem co mam o tym myśleć. Ta rozmowa też wydawała się być
nierealna, tak samo jak jego obecność w tej skromnej chatce.
Znowu majaczyłem? A może to był tylko sen? Jedno było pewne.
Samandriel przedstawiał sobą istotę doskonałości, ucieleśnienie
ludzkiego piękna. Gapiłem się na niego wręcz bezczelnie i chyba
go tym nieco speszyłem. Następnym razem popatrzę w sufit - być
może zostanie na dłużej. Zupełnie nie wiem, co mnie naszło.
Chyba
tracę rozum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz