Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

środa, 20 sierpnia 2014

Pamiętnik Mordreda (1)





                                                                                   Pamiętnik   Mordreda



Nazywam się Mordred la Fay i jestem największym zbrodniarzem czasów walk Saksonów z Brytami, a oto moja historia po ostatecznej bitwie z Rycerzami Okrągłego Stołu i moim ojcem, królem Arturem.
Dawno, dawno temu...
NIE. Tym razem wystarczy już kłamstw.
Powiem wam, jak było naprawdę.

Zbiegłem z miejsca bitwy jak ostatni tchórz. Nie znalazłem ciała ojca, ale też nie zależało mi szczególnie na jego odnalezieniu. Pragnąłem przeżyć. Lada moment zbiegłyby się cmentarne hieny, dobijając wszystkich dogorywających i okradając martwe ciała. A ja tak bardzo chciałem jeszcze pozostać na tym świecie! Śmierć mnie przerażała.
Zwierzęce pragnienie przetrwania kazało mi złapać pierwszego lepszego błąkającego się bezradnie konia, wpakować się na siodło i zniknąć w głębi lasu, będąc zdanym jedynie na jego instynkt. To była ciężka, długa droga. Zdawało mi się, że zaraz spadnę i już nigdy więcej się nie podniosę. Jedynie czysty przypadek sprawił, że lanca, którą przebił mnie Artur, pozwoliła mi nadal żyć. Rana nie była szeroka, choć bardzo krwawiła; dałem jednak radę wstać i ułamać siedzącą głęboko broń. Gdy odzyskałem przytomność, zdałem sobie sprawę z wszechogarniającego zimna. Koń poniósł mnie w dal, ku największym gęstwinom, aż do serca puszczy. Czułem wtedy niezmącony spokój, jakby pieśń lasu miała w końcu ukoić moją rozdartą duszę. Paradoksalnie, nie miałem już po co żyć. Wszystkie cele jakie miałem, zostały stracone. Moja matka zapewne nie żyła. Ojca zabiłem osobiście. Na tron nie miałem co liczyć.
A jednak uciekłem śmierci.
I wtedy tylko to się liczyło.

Przelotne obrazy, które utkwiły mi w pamięci, były niczym zapowiedź wiecznego snu w jaki miałem zapaść, widziałem ciepłe kolory, które wirowały wokół mnie tworząc jakby tęczę, a czasami przed moimi oczami ukazywały się różne postacie; te, które zabiłem, te które poznałem, ale i te, których wcale nie mogłem sobie znikąd przypomnieć. Majaczyłem w gorączce, zżerany przez głód i pragnienie, czując na karku oddech śmierci.
Nigdy nie doceniałem daru, jakim jest życie, dopiero teraz to widziałem. Dążyłem do władzy i sukcesów niczym wilk spragniony świeżej krwi, nie dostrzegający zdobyczy pod swoim nosem. Byłem ogarnięty żądzą zemsty. Sądziłem, że zdołam przynieść ukojenie mojej duszy, zadając cierpienie tym, którzy kiedyś krzywdzili mnie. Myliłem się.
Narodziłem się przez kazirodczy - nie bójmy się tego słowa - związek króla Artura, władcy Brytanii oraz Morgany, następczyni Pani Avalonu. Od dziecka czułem się inny a wszyscy, którzy mnie otaczali, tylko utwierdzali mnie w tym przekonaniu. Próbowałem udowodnić swoją wartość i stałem się przez to aroganckim, zadufanym w sobie tyranem. Życie wychowało mnie na mordercę, kłamcę i intryganta. Aż mi siebie żal. W ostatnich chwilach swojego marnego żywota mogę przyznać się do błędów. I tak nikt się o nich nie dowie.

Pogładziłem gniadosza po pysku, czując pod palcami jego spoconą skórę. On też wkrótce padnie. Zbyt długo nosi mój ciężar, a ja nie jestem w stanie dać mu odpoczynku. Jeżeli spadnę z siodła, będę już martwy. Nie mogę nawet się wyprostować. Ostatnimi siłami chłonę zapach lasu, ciesząc się uczuciem powiewu wiatru na mojej twarzy. Nigdy nie sądziłem, że to tak przyjemne uczucie. Koił rozpaloną skórę niczym strumień chłodnej wody. Gdybym tylko mógł się napić...Odpocząć chwilę...Powstrzymać ten paraliżujący ból i zimno...Byłbym chyba pierwszy raz szczęśliwy.
To już... 
Koniec. Paskudny koniec.

W oddali widzę światło mimo tego, że jestem w środku prastarej puszczy - w miejscu, którego żaden człowiek o zdrowych zmysłach by nie odwiedził. Konary pochylają się nade mną jak gdyby chciały mnie złapać, wszystko wokół traci ostrość... Nawet chłód nie jest już tak uciążliwy. Mam też wrażenie, że coś mnie śledzi. Widziałem błyszczące ślepia jakiegoś zwierzęcia - być może był to wilk, więc zapewne cała wataha też jest gdzieś w pobliżu.
Cóż, przynajmniej one nie będą głodować. Po raz pierwszy się czemuś przysłużę.
Z mojego gardła wydobył się słaby chichot, który zaraz przerodził się w desperacką walkę o złapanie powietrza. Jestem żałosny. Nie mogę już nawet pośmiać się z własnego beznadziejnego położenia.
Rana przestała w końcu krwawić. Chyba wdało się zakażenie, bo piecze mnie jak diabli, a ciało wokół niej porządnie opuchło. Teraz już nawet nie mogę leżeć na koniu. Błagam, niech to się już skończy...

Bogowie! Jeżeli istniejecie, uwolnijcie mnie od tego. Wolę smażyć się w piekle, niż ciągle mieć tą chorą nadzieję, że zdołam przetrwać. Wiem dobrze, że nadzieja jest matką głupców i nie dam się nabrać na wasze sztuczki, zbyt wiele przeszedłem w życiu.
Po moich plecach przebiegł dreszcz. Ślepia z gęstwiny zbliżają się do mnie, a ja nie mam przy sobie nawet miecza. Wyobraźnia płata mi figle, zapewne ze strachu. Widzę przed sobą białe miasto, otoczone mgłą. Czy to Avalon? Zaraz...Przecież Avalon to wyspa...Gdzie w takim razie jestem?
Ostatnim, co zarejestrowałem, był fakt, iż spadam z siodła. Potężne uderzenie w ziemię odebrało mi świadomość.
*

~Elleandere. Via el a mooon.
Srebrnowłosy elf pogładził grzywę gniadosza, szepcąc mu do ucha kilka słów. Koń parsknął tylko, potrząsnął łbem i odszedł kawałek, patrząc na niego z ufnością swoimi wielkimi, czarnymi oczami.
Mężczyzna klęknął przy rannym, sprawdzając mu puls. Spojrzał na jego bladą, nieruchomą twarz i ciemne kręgi pod oczami, usilnie się nad czymś zastanawiając. Po chwili wahania wyjął zza pasa cienki sztylet i przyłożył go Mordredowi do gardła. Następnie, jednym szybkim ruchem rozciął jego ubranie i ostrożnie odsłonił ranę. Pokręcił lekko głową, jakby samemu chcąc się przekonać o bezsensowności ratowania przybysza, ale w końcu narysował palcem na jego sercu kanciasty, niewidzialny znak i wziął go bez trudu na ręce. Bezszelestnie ruszył z młodym mężczyzną w kierunku świetlistego miasta, szybkim i sprężystym, niemal kocim krokiem. Chwilę później już ich nie było.~
*

Dawno tak dobrze nie spałem, choć wydawało mi się, że śnił mi się koszmar. Z prawdziwą niechęcią uchyliłem powieki i przeczucie jednak mnie nie myliło. Dotarło do mnie ostre, białe światło i oślepiło na dłuższą chwilę. Zasłoniłem oczy przedramieniem i wtedy poczułem, jakby gdzieś wewnątrz mnie znajdowały się kościane igły. Syknąłem z bólu, próbując usiąść - i nie udało mi się.
Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do owego światła, dostrzegłem przy łóżku drewniany stolik, na którym stał dzban z wodą i misa- o bogowie!- misa z ciepłą jeszcze zupą. Byłem tak głodny, jakbym nie jadł nic od tygodni. Czy trafiłem do nieba?
To było podejrzane. Lada moment spodziewałem się, że wydarzy się coś, co z pewnością nie będzie dla mnie przyjemne. Powoli sięgnąłem po dzban z wodą, rozglądając się uważnie na boki. Żyłem czy nie, ale jak diabli chciało mi się pić. Nic się nie stało, więc duszkiem zaspokoiłem pragnienie a potem całkiem kulturalnie odstawiłem dzban na miejsce.
No to teraz... Moment, a jeśli to była trucizna? Powąchałem dzban, ale nie doszukałem się tam niczego dziwnego. Cóż. W takim razie nadszedł czas na posiłek - a co, piekło mogło zaczekać.
Gdzieś tak w połowie jedzenia usłyszałem czyjeś kroki. Odruchowo znieruchomiałem, patrząc na otwierające się drzwi. Mocne światło zalało pokój, a pośrodku niego stanęła wysoka postać.
Na bogów (gdybym w nich wierzył) mógłbym przysiąc, że widzę anioła. Zaskoczenie na mojej twarzy musiało być wyraźne, bo przybysz uśmiechnął się lekko i zamknął powoli drzwi. Przysunął sobie krzesło do mojego łóżka, usiadł i zapytał, jak gdyby nigdy nic: ,,Jak się czujesz?"

Zaniemówiłem na dłuższą chwilę. Ta sytuacja wydawała się być tak nierealna, że ledwo zbierałem myśli. Akcent mężczyzny miał jakąś dziwną, melodyjną nutę, zdecydowanie różnił się od naszego. Zresztą, nie tylko akcent go wyróżniał. Jego włosy miały srebrny kolor, niczym ostrze nowego miecza. Nie siwy, po prostu srebrny. Tęczówki przypominały błękitem niebo, ale jeśli padło na nie światło z przeciwnej strony, były niemal żółte. Twarz o regularnych, ostrych rysach i migdałowych oczach niechybnie zdradzała królewską krew. Poza tym, jak na mężczyznę był bardzo zadbany. Z wyszczególnieniem tego bardzo.
- Dobrze. - mruknąłem lakonicznie, lustrując go wzrokiem. - Gdzie ja jestem?
- W lesie. - końcówki jego ust uniosły się w górę, ale oczy pozostały chłodne. Tak, zdecydowanie był arystokratą. Emocje miał opanowane do perfekcji.
- A może tak dokładniej?...- zachęciłem go, też się uśmiechając. Skoro mamy odgrywać szopkę, niech i tak będzie. Miałem nadzieję na jakieś sensowne informacje.
- Dokładnie w środku lasu. - padła spokojna odpowiedź. 
Westchnąłem w kapitulacji.
- No dobrze, czuję jakieś kłucie po lewej stronie pod żebrami, boli mnie głowa i nie mogę ruszać lewą dłonią. - wywróciłem wymownie oczami- To powiesz mi, gdzie jesteśmy?
- W lesie. - uśmiechnął się szerzej, ukazując białe zęby - W miejscu, do którego nie trafił jeszcze żaden śmiertelnik.
Znowu zaniemówiłem. Przez moją głowę przelatywało tysiące pytań, ale w końcu zdecydowałem się na jedno.
- Więc jesteś aniołem, tak? - zaryzykowałem - A ja jestem martwy? - dodałem, gdy przypomniałem sobie, jak przybrana matka kiedyś opowiadała mi o aniołach. W sumie opis by się zgadzał, tylko ten akurat nie posiadał skrzydeł...Czyżby coś zbroił, że mu je zabrali?

Obcy uniósł brwi a potem wybuchnął śmiechem. Gdyby nie to, że jego melodyjny, zaraźliwy śmiech rozlał się po moim jestestwie i sprawił, że nagle poczułem, jak wszystko wraca na swoje miejsce; że koi moją rozdartą duszę niczym balsam, mógłbym się założyć, iż jest on kimś więcej niż tylko aniołem. Lekko urażony rzuciłem mu pytające spojrzenie.
- Nie jestem aniołem. - oświadczył po dłuższej chwili, a jego wzrok roziskrzył się niczym u rozbawionego dziecka.
- Bóstwem? - zaryzykowałem ponownie. Słyszałem i o bóstwach Avalonu, może to do nich się zaliczał?
- Nazywam się Samandriel i nie mam zupełnie nic wspólnego z waszymi wierzeniami. Jestem po prostu kimś, kto uratował ci skórę. Tu jesteś bezpieczny. I możesz odejść kiedy ci się spodoba.

Zastanowiłem się dłuższą chwilę, męczony ciągle wewnętrznymi pytaniami.
- Skoro nie jesteś człowiekiem, aniołem ani bogiem, to czym...?
- Raczej kim, drogi Mordredzie. - nadal się uśmiechał - Elfem. Przedstawicielem rasy, która już dawno wycofała się z waszego świata. Nie dziwię się, że o nas nie słyszałeś. Minęły wieki, odkąd słuch o nas zaginął.
- Skąd znasz moje imię?-warknąłem dużo ostrzej, niż zamierzałem. Ów elf natychmiast zrobił się dziwnie obcy, chłodny i zupełnie nieludzki.
- Majaczyłeś. Zdążyłem już poznać cały twój życiorys...kilkakrotnie. -  odparł bezbarwnym głosem, wbijając we mnie wzrok zimny jak lód.
Miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Sam sobą gardziłem, a co dopiero ktoś tak doskonały jak on. Zapewne miał mnie za ostatnią kanalię. I niestety miał rację. Jego nagła niedostępność sprawiła, że zapragnąłem błagać go na kolanach o wybaczenie. Nie wiem skąd wziął się u mnie ten pomysł. Po prostu nie chciałem, aby był na mnie zły. Chyba po raz pierwszy zależało mi tak na czyjejś akceptacji.
- Ja...Wybacz, nie chciałem...To znaczy...Dziękuję, że uratowałeś mi życie i... - zupełnie poplątałem się w wyjaśnieniach. Ja, wielki intrygant, najlepszy kłamca, nagle zgłupiałem. - Przepraszam. - powiedziałem żałośnie i aż się zdziwiłem swojemu tonowi głosu.
Elf popatrzył na mnie błyszczącymi oczyma. Po mojej skórze przebiegły ciarki.
- Nigdy... Więcej... Nie podnoś na mnie głosu. - powiedział, na pozór obojętnie, ale wiedziałem, że kryła się za tym groźba - Słyszę cię bardzo dobrze. - A potem wyszedł, zostawiając mnie samego.

Nie wiedziałem co mam o tym myśleć. Ta rozmowa też wydawała się być nierealna, tak samo jak jego obecność w tej skromnej chatce. Znowu majaczyłem? A może to był tylko sen? Jedno było pewne. Samandriel przedstawiał sobą istotę doskonałości, ucieleśnienie ludzkiego piękna. Gapiłem się na niego wręcz bezczelnie i chyba go tym nieco speszyłem. Następnym razem popatrzę w sufit - być może zostanie na dłużej. Zupełnie nie wiem, co mnie naszło.
Chyba tracę rozum.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz