Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

środa, 14 grudnia 2016

Fantastic Beasts: Ujarzmić obscurusa i jak to zrobić

-uniwersum: Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć
-fabuła dzieje się po schwytaniu Grindelwalda/Gravesa
-Credence x Percival
-yaoi, slash
-spoiler alert!
-polecam czytać do zalinkowanych utworów








intro

Credence:

Światła uderzały ze wszystkich stron, oślepiały, odbierały normalny oddech. Rozdzierały mnie niczym setki zimnych sztyletów, jak bezduszne, chłodne płomienie - i z każdą chwilą odbierały mi życie - to życie, którego nienawidziłem, które ostatnio stało się dla mnie tak bardzo...bardzo...
 ...Bezwartościowe.

Odpływałem, zapadałem się w otchłań, dźwięki docierały do mnie w zwolnionym tempie, aż w końcu... Poddałem się. Nie miałem już dokąd uciekać.
Strach zniknął. Zniknęło wszystko. Straciłem świadomość, gdy ból odebrał mi nawet ostatnie to, na czym mogłoby mi zależeć. Kiedy odebrał mi widok wstawiającego się za mnie Gravesa.
Nie czułem już bólu.
Pierwszy raz, odkąd tylko pamiętam.

*


Obudziłem się w ruinach. To były te podziemia, które zdołałem niemal zniszczyć, nim przybyli magowie. Ale byłem sam. Wokół siebie nie słyszałem nawet szmeru, prócz nieregularnej pracy swojego serca.
Co właściwie zabili? Kogo zabili, jeśli nie mnie? Przypominałem sobie niewiele. Strach, ból, wściekłość... I pustkę. Odebrali mi wszystko. Zabrali jedyną osobę, którą uznawałem za przyjaciela. Zabrali mój gniew. Czułem się tak bezemocjonalny jak nigdy dotąd. Dotknąłem lekko miejsca, w którym dudniło serce.
Więc już? To wszystko? Przetrwałem zrujnowanie miasta, zabicie matki i dziesiątek niewinnych osób?

soundtrack

Nie byłem jednak tam, gdzie pamiętałem, gdzie rozegrała się walka. Znajdowałem się w zupełnie innym, nieznanym mi miejscu. I krwawiłem z wielu ran. To wyglądało jak uderzenia po ostrych kamieniach. Bolało chyba podobnie. Zagryzłem zęby, próbując podnieść się z miejsca. Podtrzymałem się ściany, zachwiałem na nogach i prawie krzyknąłem z rozpaczą, kiedy ugięły mi się kolana. Opadłem na ziemię, w ostatniej chwili amortyzując upadek rękoma.
Byłem wycieńczony. I to nie była tylko kwestia ran, czy głodu. Byłem wykończony psychicznie.
Schowałem twarz w dłoniach, nie mając pojęcia, co mógłbym zrobić. Czułem się ciężko. Bezradnie. A gdzieś, gdzieś bardzo głęboko we mnie, narastała dobrze znana mi złość.

Jak oni mogli? Miałem do tego prawo! Miałem prawo zabić tą sukę, która podawała się za moją matkę i miałem prawo wyładować wściekłość! Graves mnie okłamał. Chciał wykorzystać do znalezienia swojej zguby i zostawić mnie, opuścić tak jak wszyscy mi bliscy, jak każdy, kogo znałem. Udawał przyjaciela! Przyjaciela?... Fałszywy... ZDRAJCA!
Ba, nawet dał mi ten głupi wisiorek na łańcuszku! Po co miałby to robić, skoro byłem dla niego niczym? Po co w ogóle ze mną rozmawiał?!

Rozszlochałem się na dobre, wyrzucając wszystko to, co zbierało się we mnie przez kilka ostatnich miesięcy.
To, kiedy musiałem być silny, usługiwać matce, i niańczyć jej przygarnięte bachory.
To, jak wykradałem się z domu, żeby spotkać się z tym sukinsynem, łasy na pochlebstwa i ten cień zainteresowania, który mi dawał.
A w końcu to, jak znosiłem w ciszy ból, jak musiałem udawać twardego, by nie wyczuła we mnie ofiary, i nie biła jeszcze mocniej.
Nienawidziłem, po prostu nienawidziłem teraz wszystkiego!
I czułem gniew. Rósł z każdą chwilą i wpływał do moich żył, jakby dając mi nową siłę.

W końcu uniosłem głowę i otarłem ze złością mokre powieki. Nagle wszystko stało się dla mnie jasne.
Musiałem go znaleźć. Musiałem znaleźć tego sukinsyna, zmusić go do wyjaśnień i kazać mu się przeprosić. Nie mógłbym żyć z myślą, że tak po prostu to zostawiłem. Że poddałem się, tak jak zapewne by tego oczekiwał. Że nie potrafiłem pokazać mu swojej siły i nie walczyłem. Bo przecież już to zrobiłem! Zasłużyłem sobie na jego szacunek! Wiedziałem, co potrafię! I on również to wiedział.

Pamiętam co mówił, gdy zobaczył moją moc. Ha! Od razu zmienił swoje nastawienie, próbował wkupić mi się w łaski, proponował sojusze!
Gardziłem nim.

Tym razem wstałem bez większych problemów. Ale nie dlatego, że nagle cudownie ozdrowiałem.
Wstałem, a dokładniej - uniosłem się - pozwalając sobie wypuścić nową wściekłość.

Byłem siłą, której nie mógł poskromić. Byłem tym, czego pragnął najbardziej na świcie, a czego nie zamierzałem mu dawać, dopóki nie będzie błagał o wybaczenie. Najlepiej na kolanach.
Zdałem sobie wtedy sprawę, co tak naprawdę we mnie zabito. Magowie zabili cały mój poprzedni strach, wszystko to, co kumulowałem przez lata udawanej pokory. Ale nie zabili całej mocy, całej mojej złości, bo ta napływała od nowa, i miałem wrażenie, że jej pokłady nigdy się we mnie nie wyczerpią. A już na pewno nie, dopóki nie rozwiązałbym porachunków z Graves'em. Dopóki go nie zobaczę, nie dotknę, i nie upewnię się, że potrafię go uderzyć - a dokładniej strzelić w pysk z całej siły za jego wszystkie dotychczasowe kłamstwa.

Nienawidziłem go! Oooch, jak bardzo go teraz nie cierpiałem! I tym razem nie obawiałem się mu tego pokazać.
Musiałem go znaleźć. Za wszelką cenę, gdziekolwiek by się teraz nie znajdował.
*


Więzienie było zimne, puste i cuchnęło przegniłymi, namokłymi ścianami.
 - Graves?... - zapytałem niepewnie postać siedzącą w kajdanach - To znaczy... Grindelwald? Bo nim jesteś naprawdę, tak?

Byłem pewien, że trafiłem do dobrej celi. Nawet ją podpisali, musiałem być w odpowiednim miejscu. A jednak mężczyzna nijak nie przypominał tego, którego znałem. Może zgadzała się tylko fryzura. Jednak ten człowiek był blondynem, o dziwnej, niespotykanej urodzie, i chyba... Chyba jedynie dzięki temu charakterystycznemu uśmiechowi mogłem uwierzyć, że to ta sama osoba.

 - Credence?... - spytał siedzący na ziemi mężczyzna, w całkowitym zdziwieniu. - Ty żyjesz?

Tak, to był jego ton. Oooch, jak ja go nienawidziłem! Właśnie sobie przypomniałem, jak potrafił być kłamliwy.

 - Czy żyję? - skrzywiłem się lekko, wchodząc chybotliwie w zasięg światła świecy przymocowanej do ściany - Chyba sam możesz to stwierdzić. - powiedziałem, nawet nie próbując być miłym. - Ja... Chciałem po prostu z tobą porozmawiać.

- Jak się tu dostałeś, Credence? - zapytał, szybko kryjąc zdziwienie - Skąd wiedziałeś...?

- Nieważne, skąd. - podszedłem do niego, trzymając się za bolące, poharatane ramię i kucnąłem przy nim, by znaleźć sposób, by ściągnąć mu łańcuchy, którymi był skuty - Więc teraz masz inny wygląd? Potrafisz zmieniać się jak chcesz, tak jak potrafisz znikać? - pytałem, szukając w kajdanach jakiegokolwiek słabego miejsca - Masz nowe nazwisko, nowe ciało... Nie wspominałeś nigdy, że to możliwe... - mówiłem ciągle, nie dając mu dojść do słowa i coraz bardziej trzęsącymi się rękoma badałem mechanizm kajdan - Masz bardzo złą historię. Ludzie się ciebie boją. O tym też mi nie mówiłeś... - usiadłem ciężko na ziemi, pociągając nosem. - Po co... Po co w ogóle próbowałeś mnie bronić? - zapytałem drżąco, wbijając wzrok w ziemię - Wtedy... W metrze, w Nowym Jorku. 
 Trzymałem łańcuch, czując coraz większą niemoc. Nie mogłem go uwolnić. Nie wiedziałem jak! A nie mieliśmy czasu. W każdej chwili magowie mogli się zorientować, że mają nieproszonego gościa. Na pewno zrobiliby mi krzywdę, tak jak ostatnio. I jemu też, przy okazji. 
 - Mówiłeś, że jestem dla ciebie bez wartości. Dlaczego... - trzęsły mi się ręce, ale ciągnąłem dalej - Czemu przez cały ten czas, kiedy niszczyłem miasto, patrzyłeś na mnie takim wzrokiem? Czemu nie uciekałeś?! Czemu próbowałeś mnie uspokoić? Dlaczego, na boga, ty zawsze musisz zrobić coś inaczej, niż myślę?! - wybuchnąłem, rozgoryczony - Czy okłamywanie mnie i dawanie mi sprzecznych znaków sprawia ci jakąś chorą przyjemność?!...

 - Credence... - czarodziej sięgnął do mnie ręką i w całkowitym spokoju pogładził mnie po rozpalonym złością policzku - Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że tu jesteś... Że znów jesteś ze mną, mój chłopcze. Jestem taki dumny...

 - Nie kłam! - prawie krzyknąłem, ale zaraz zatkałem usta ręką, i odepchnąłem jego dłoń - Tym razem nie dam ci się zwodzić, rozumiesz?! Przejrzałem cię. Wiem, że chciałeś tylko mojej siły. Chciałeś chaosu w mieście. Potęgi, która będzie dla ciebie niszczyć. Wiem to. Przestań! - znów odepchnąłem jego dłoń, kiedy próbował dotknąć mojej - Nawet nie udawaj, że mnie lubisz i że ci zależy!... Niee!... -

 Nie dał mi skończyć zdania. Ściągnął mnie nagle na siebie, a ja straciłem równowagę i wpadłem mu w ramiona, dokładnie tak, jak to sobie zaplanował. Przygarnął mnie mocno, mrucząc mi do ucha jakieś niezrozumiałe słowa. Ciche, kojące. Takie, które zapewne miały ostudzić moją narastającą furię. I - niech szlag trafi tego szalbierza! - udawało mu się to.
Choć był zupełnie obcą dla mnie osobą, choć nigdy wcześniej nie widziałem go w jego prawdziwym ciele, nadal potrafił mnie uspokoić i dać mi to irracjonalne oparcie, którego tak zapalczywie szukałem i potrzebowałem.
Jego dłonie gładziły ostrożnie moje włosy, a potem - choć nie mógł przecież widzieć wszystkich moich ran i siniaków - zsunął palce niżej i zaczął je systematycznie leczyć. Niemal dygotałem w jego uścisku; z bólu, niepokoju i niepewności. 

 - Już dobrze, spokojnie - mruczał mi do ucha - Nikt nie zrobi ci krzywdy. Jesteśmy tu tylko my - mówił z pewnością w głosie, chyba czytając mi w myślach - Przepraszam cię za moje nieprawdziwe słowa. Nie chciałem cię zranić, miałem bardzo zły dzień, i bardzo mało czasu do zadania, które mi zlecono, i ogromny stres, to wszystko zaś skumulowało się i... Credence... przecież dobrze wiesz, że jestem twoim przyjacielem... 

- Na pewno nie - pociągnąłem nosem, chowając twarz przy jego ciepłej szyi. - Tak na pewno nie wygląda przyjaźń - poskarżyłem się, przełykając łzy - Nie wiem co masz za bycie przyjaciółmi, ale przyjaciele... Przyjaciele nie robią takich rzeczy. Nie gnoją innych. Nie mieszają z błotem. Nie zabierają im resztek zaufania...- zamknąłem oczy, wciągając zapach jego skóry i mając pewność, że to, co nas łączyło, nie było na pewno ,,przyjaźnią". Dotykał delikatnie moich pleców, ramion, rąk, aż w końcu, kiedy uleczył już wszystko, niemal czułym gestem wplótł palce w moje włosy - I nie... zabijają... nadziei...- dodałem, rozdygotany coraz bardziej.

- Mówiłem już, nie chciałem się tak zachować. Przestań. Przestań już. Ciiiiii... - mężczyzna oparł skroń o moją głowę, nadal gładząc mi tą czarną, krótką czuprynę - Przecież wiesz, że jesteś dla mnie najważniejszy.  A teraz, powiedz. Jak się tu dostałeś? Wiesz, jak stąd wyjść? Jesteś takim inteligentnym chłopakiem, z pewnością znalazłeś drogę...

Zaśmiałem się sucho, szybko odsuwając od jego barku, i znów przecierając zaczerwienione oczy. Byłem pewien, że o to zapyta. W końcu nie liczyłem się ja, tylko jego wygoda. Jego wielkie czyny. 

 - Tak, oczywiście, że znalazłem - przyznałem, unosząc na niego wzrok, a potem uśmiechając się kwaśno w jego stronę - Z moją mocą wystarczy przelecieć przez kraty. Ale ty... Nie potrafię zabrać cię ze sobą. Nie potrafię cię nawet rozkuć. Nie potrafię... - odwróciłem głowę w bok, zaciskając wargi w wyrazie cichej złości - ...zrobić nic, żeby cię stąd wyciągnąć. I nie chcę próbować. Nie, dopóki nie obiecasz mi czegoś. Musisz to obiecać, rozumiesz?

Graves, to znaczy: Grindenwald, spojrzał na mnie tym bystrym, chytrym wręcz wzrokiem, szacując zapewne, czy opłaci mu się przyjąć moje żądania.

 - Co chciałbyś, żebym ci obiecał? - zapytał, siląc się na uprzejmość. Zdystansował się od razu. Widziałem to wyraźnie, i ten odruch, tak naturalny dla niego, zabolał mnie gdzieś w środku. Nie ufał mi ani trochę. I ja jemu też już nie. Byliśmy sobie zupełnie obcy.

 - Nigdy więcej nie zarzucisz mi słabości. - powiedziałem mu w twarz, a wręcz rzuciłem mu to jak wyzwanie - Nigdy. 

Jego oczy pociemniały, a potem uśmiechnął się nikle.

 - Przecież ja nigdy ci tego nie zarzuciłem, Credence. - skłamał fałszywie ciepłym głosem, patrząc mi przy tym  prosto w oczy i wiedząc, że przez tą czułość, do której ślepo lgnąłem, nie będę w stanie podważyć jego słów.

*
soundtrack2

Graves:

KIM był ten chłopak, który wtargnął do mojej celi? Wyglądał jak Credence; biedny, maltretowany dzieciak, który miał moc obscurusa - ale on przecież już nie żył, widziałem to na własne oczy. Został zamordowany z zimną krwią, pomimo tego, że próbowałem go chronić. Rozsypał się na części i zniknął jak dym, nie zostawiając mi po sobie zupełnie niczego, oprócz wspomnień chaosu.
To była jakaś sztuczka? Ktoś próbował zagrać mi na emocjach, podstawiając przebierańca, by wyciągnąć ode mnie informacje?

,,- Graves?" - usłyszałem pierwsze słowo, i niemal sparaliżowało mnie z niedowierzania. To był on. Tylko on potrafił pytać w sposób, w jaki mogło to zrobić zastraszone dziecko. Tonem, jakby przepraszał, że w ogóle się narodził. Ale było w tym coś jeszcze. Czy ja dobrze wyczułem tam złość?

- Credence - wyrzekłem w oniemieniu, niedowierzając ciągle, że to przetrwał, i że do mnie przyszedł - Ty żyjesz?

I nagle jego twarz, a właściwie mimika, zmieniły się nie do poznania. W jego oczach zamigotał dobrze mi znany błysk obscurusa na chwilę przed uwolnieniem, a usta zacisnęły się w wyrazie determinacji, którego do tej pory nigdy u niego nie dostrzegłem.
I wtedy się zaczęło.
Mówiłem wszystko, co chciałby usłyszeć, byleby tylko nie wyprowadzić go z równowagi. Czułem gdzieś w kościach, że to byłaby chwila, nim reszta jego mocy rozsadziłaby całą moją celę, ze mną, na dodatek.
To nie był ten Credence, którego znałem. Ale TEN nowy Credence, już na wstępie zdołał mi zaimponować.
Nie spodziewałem się po nim takiego przygotowania - ba, wątpiłem w ogóle, że chłopak ma coś takiego jak własne zdanie, i że potrafi zrobić cokolwiek samodzielnie, a tu taka niespodzianka. Nie dość, że wdarł się do siedziby Ministerstwa Magii, to jeszcze zrobił to niespostrzeżenie, znał moje nazwisko i do tego stawiał mi warunki! To było dobre, bardzo dobre. Nie sądziłem, że zdoła mnie ponownie zaskoczyć.
Kiedy jednak skłamałem, błysk w oczach chłopaka potwierdził mi tylko, że na tą chwilę za bardzo go wypróbowuję. To chyba nie był czas na tak oczywistą manipulację. Zdawało się, że był teraz strasznie na to przeczulony. Więc przystałem łaskawie na jego propozycję i wtedy...
Cóż, chyba nie do końca wszystko mi wybaczył.

*

Credence:


- Skoro się zgodziłeś, pomogę ci. - przymknąłem na chwilę oczy, pozwalając sobie, by złość przelała się po moich żyłach. Za to, że skłamał teraz, że kłamał wcześniej, i że prawdopodobnie wcale nie dotrzyma obietnicy, pragnąłem zemsty.
Choć nie, to nie było odpowiednie słowo. Bardziej właściwe byłoby: sprawiedliwości. 
Odwetu.
- Dasz radę zdjąć sam te kajdany?

Graves kiwnął głową. Wymamrotał pod nosem jakieś słowa, patrząc bystro na drzwi i nasłuchując, czy nikt nie idzie. Przepalał stal. Uśmiechnąłem się pod nosem, rozmasowując w tym czasie zziębnięte dłonie. 

 - Już? - spytałem, kiedy się podniósł - Chcesz stąd uciekać, tak? Chwyć mnie za rękę.

Nie zauważył mojego krzywego uśmiechu. Było na to za późno. 

Nie miałem zamiaru dłużej dawać sobą pomiatać. Chciał mnie okłamywać? To mogło zaboleć obie strony. 
 - Więc twierdzisz, że nigdy mi nie wyrzuciłeś, że jestem słaby? Nigdy?

Złapałem go i zdematerializowałem się w dym, jak mówili na to magowie. Przybrałem bezkształtną postać i połowicznie przeleciałem przez kraty, pozwalając, by Graves rąbnął w nie z całą siłą.
Cóż, w tej formie nie byłem zbyt wyrafinowany. Byłem za to wściekły.

 - Nigdy...

Mój głos potoczył się echem po kamiennych ścianach, a ja zawróciłem, i tym razem cisnąłem mężczyzną o ścianę.


 - Więcej...

Graves próbował się wyrwać, ale na darmo. Dopiero teraz zauważył, jak sobie nagrabił.

 - Mnie...

Zawróciłem do krat. 

- Nie okłamuj!

Rzuciłem nim ponownie. I puściłem go, pozwalając, by osunął się na ziemię. Padłem obok na kolana, dysząc tak ciężko, jak po biegu. Przysunąłem się do niego, zanim zdołał rzec choć słowo i wyciągnąłem z kieszeni klucz. Podałem go, uśmiechając z satysfakcją.

- A teraz... możesz już uciec.


1 komentarz: