Zapadł zmrok. Od
momentu, w którym zdecydowałem się zostać, nie zamieniłem z
Samandrielem zbyt wielu słów. Wydawał się być speszony, uciekał
spojrzeniem i choć dzień przebiegał jak zwykle, coś między nami
uległo zmianie.
Coś
wisiało w powietrzu. Ciążyło. Było niemal niepokojące.
To
nie tak, że nie próbowałem do niego podchodzić, bo próbowałem,
nawet spytałem, czy wszystko w porządku. Zbył mnie czymś błahym,
zajmując się sprzątaniem chaty.
To
było dokładnie takie, jakby próbował się ode mnie odgrodzić.
Nie chciałem, aby to zrobił. Nie rozumiałem nawet w czym tkwił
problem.
Prawda wyszła na
jaw dopiero wtedy, gdy ściągnąłem koszulę i położyłem się
przy nim na łóżku.
- Mordredzie?
- szepnął, zaciskając na pościeli swoje smukłe palce –
Chciałbym cię o coś spytać.
Pojedynczy płomyk
świecy rzucał na jego twarz słaby, złoty poblask. Mógłbym
przysiąc, że jego oczy gorzały teraz bardziej od tego lichego
ognia. Bardzo powoli uniosłem rękę, aby objąć go w pasie i
przysunąć się nieco bardziej. Chciałem poczuć, że wszystko jest
w porządku, że to, co wydarzyło się po południu, nie było
jakimś nieporozumieniem.
Spiął
się odrobinę, a potem zacisnął mocno dłoń na moim odkrytym
nadgarstku.
- Mogę?
- kontynuował uparcie, szukając najwyraźniej mojej jawnej zgody.
- Oczywiście
– mruknąłem z ustami przy jego uchu – Pytaj o co zechcesz, nie
mam przed tobą tajemnic.
- Dlaczego
mi nie powiedziałeś, że ugryzł cię Ghaard?
Uniosłem w
zdumieniu brew, wcale nie spodziewając się takiego pytania.
- Ugryzł?...
- powtórzyłem zdumiony, mrugając kilkakrotnie – Ale... Co? -
spytałem głupawo – Wcale mnie nie...
- Masz
ranę na łopatce.
Skrzywiłem się –
prawdę mówiąc, dopiero teraz zwróciłem na to uwagę. Machnąłem
tylko obojętnie ręką.
- Jakoś
mi to umknęło – powiedziałem zgodnie z prawdą – To takie
złe, że nie wspomniałem? Właściwie już nawet nie wiem, czy
jest jeszcze jakieś miejsce, które mnie nie boli, więc... No.
Przyzwyczaiłem się. Przecież to nic wielkiego. Jakieś tam
draśnięcie. Nawet nie przeszkadza.
- Przeszkadza
– szepnął, patrząc na mnie coraz bardziej uporczywie – Nie
rozumiesz? To jest jak wilkołactwo. Klątwa rozprzestrzenia się
przez ślinę i płyny ustrojowe. A co, jeżeli...?
- Tyle
razy pogryzły mnie te stwory, i nie widzę jakoś, żeby wyrósł
mi przez to ogon – warknąłem nagle, dziwnie tym wszystkim
rozeźlony – Mówiłeś już, że skoro jestem człowiekiem, to to
na mnie nie podziała, tak? Nic mi nie jest. Przestań w końcu
traktować mnie jak dziecko! - wybuchnąłem, sam zaskoczony własnym
zachowaniem – Nic, tylko ciągle mnie pouczasz! Nie jestem twoją
zabawką! W moim świecie byłbym królem. Królem, rozumiesz?!
Działo się coś
niepokojącego. Ze mną. Tak, jakby nagle budziła się we mnie
furia, a nie miałem ku temu żadnych podstaw. Ledwo dostrzegłem
przestraszoną minę Samandriela, nim zirytowało mnie to całe
bezczynne leżenie, podniosłem się, chwyciłem za najbliższe
krzesło i cisnąłem nim o ziemię.
- Nic...
Mi... Nie jest! To twoja wina! Zwodzisz mnie! Uzależniłeś mnie od
siebie! Bawi cię to, tak?
Dawno
już nie czułem czegoś takiego. Coś, co niegdyś nazywałem
niezaspokojeniem, teraz przerodziło się w czystą złość. W chęć
destrukcji. Niemal mnie nosiło w tej żałosnej, małej chacie.
Brakowało mi przestrzeni. Czułem się jak w klatce.
- Bawi
cię to, że cię pragnę? Masz to za dowcip?
- Mordredzie... -
wydusił do mnie elf, ale ja już go nie słuchałem. Przestałem
zwracać uwagę na to, czy jest blady, było mi obojętne jego
przerażone spojrzenie.
Tak
bardzo... Chciałem... Pieprzyć. Albo mordować. Albo też jedno z
drugim. Nie wiedziałem, czego chcę bardziej. Te ostatnie godziny,
które spędziłem właściwie bezczynnie, były teraz dodatkową
siłą napędową. Nie miałem przy sobie broni – i to chyba
lepiej, bo nie panowałem nad tym, co robię. W pewnym momencie mój
wzrok zalała czerwień. Widziałem wszystko tylko w takim kolorze.
Zacisnąłem dłonie
w pięści.
- Mam
dość twoich kłamstw. Dość tego, że mi czegoś zabraniasz.
DOŚĆ!
Elf
usiadł na łóżko i podciągnął kołdrę pod samą szyję,
zszokowany zapewne moimi słowami. Co dziwne, sam tego nie
rozumiałem. Wiedziałem tylko, że muszę coś zrobić, bo jeszcze
chwila, a chyba... Chyba zwariuję.
- Nie
jesteś sobą – szepnął niemal błagalnym głosem – Proszę,
przestań... Uspokój się...
- Nie
będziesz mi mówił, co mam robić! - ryknąłem, i dopiero po
chwili zdałem sobie sprawę, że z mojego gardła wydobywa się
wściekły warkot – Nie będziesz mną manipulować!
To
było silniejsze ode mnie. Wróciłem na łóżko, do niego. I
chwyciłem go za gardło.
- Nigdy
więcej... Nie waż się... Wydawać mi rozkazów – warczałem już
tak niezrozumiale, że nawet w moich uszach zabrzmiało to
strasznie. Dopiero teraz zobaczyłem, że elf drży. Bał się mnie.
I to rozwścieczyło mnie do granic możliwości. - Chciałeś się
zabawić? - zapytałem paskudnie cynicznym głosem – Więc zabawmy
się razem. Teraz. A spróbuj mi tylko zabronić...
Zagroziłem mu,
chociaż gdzieś na pograniczu myśli nie wiedziałem, co dokładnie
chciałbym mu zrobić. Czułem tylko gorąco, które się po mnie
przelewało, jakby trawiła mnie jakaś gorączka. Sądziłem, że to
przez podniecenie, ale potem zauważyłem, że zaczynają mnie piec
plecy.
Elf
nie próbował się bronić. Nie powiedział ani słowa. Widziałem
łzy w jego oczach i wcale mnie one nie obchodziły. Chwyciłem go za
podbródek dużo silniej, niż powinienem, kierując jego twarz w
swoją stronę.
Podniósł wzrok,
rozchylił drżące wargi, pozwolił, by przezroczysta kropla
spłynęła mu po policzku.
- Przepraszam
– wyszeptał z tak dojmującym bólem, że ton jego głosu był
dla mnie gorszy od ciosu w twarz – Przepraszam, że pozwoliłem im
cię dopaść... - kolejne łzy spłynęły po jego aksamitnie
gładkiej skórze – To przeze mnie. Stałeś się taki, bo cię
nie ochroniłem...
- Gardzę
twoją ochroną! To jest żałosne! Znowu próbujesz mną
manipulować, co?! - ściągnąłem go w dół, na łóżko, tak,
aby leżał pode mną – Tym razem ci się nie uda... Nie
zwiedziesz mnie!
Rozerwałem na nim
koszulę, odsłaniając jego delikatny tors. Pochyliłem się,
brutalnie chwytając go za włosy. Nawet przez myśl mi nie przeszło,
skąd nagle mam tyle siły.
Elf
nie poruszał się. Nie zrobił nic, aby mi przeszkodzić.
Warknąłem
nisko, zwierzęco. Przyssałem się łapczywie do jego alabastrowej
skóry, przygryzłem tę nieznośnie smukłą szyję, z pewnością
zostawiając tam czerwony ślad i pocałowałem go w końcu w usta, z coraz
większą niecierpliwością szukając jego bliskości.
- Przepraszam.
- powtórzył przytłumionym głosem, nie odsuwając się ani o cal – Jestem
twój, Mordredzie. Pamiętaj, że jestem twój - poprosił tylko,
nim bezradnym gestem wplótł palce w moje zmierzwione włosy i
uległ mi, rozchylając usta pod naporem mojego języka. Objął
mnie udami, przycisnął się bardziej, wypychając do mnie biodra.
Oddawał mi się, wiedziałem o tym.
Wiedziałem, że był
mój.
Szał
zaczynał opuszczać moje żyły. Dyszałem ciężko, pochylony nad
jego ciepłymi wargami, nie rozumiejąc, co właściwie zaszło.
Wzrok zamglił mi się na chwilę, a potem wszystko wróciło nagle
do normy, znów mogłem widzieć kolory.
Wiedziałem jedynie,
że zrobiłem coś bardzo złego.
Zamrugałem
parokrotnie, odsunąłem się w końcu.
Jeszcze
chwilę temu byłem gotów go zgwałcić. Kiedy dotarła do mnie ta
myśl, teraz ja się przeraziłem.
Bogowie.
Skrzywdziłbym go. Jedyną osobę, na której mi zależało. I to w
tak okrutny sposób...
I
nadal czułem nieznośne podniecenie. Pomimo tego, co zrobiłem, co
mogłem zrobić, byłem tym podniecony.
- Ja...
- coś ścisnęło mnie w gardle – Ja naprawdę nie wiem... -
usiadłem na krawędzi łóżka, widząc, jak drżą mi ręce – To
było...
Nie
potrafiłem złożyć żadnego zdania.
- Muszę
wyjść – oznajmiłem nagle, mocno zagryzając zęby. I pewnie bym
wyszedł, gdybym nie przywalił czymś nagle o ścianę. Zabolało.
Obejrzałem się
przez ramię bardziej w zdziwieniu, niż czymkolwiek innym, ale to,
co zobaczyłem, było chyba ponad moje możliwości rozumienia. To
były pióra. Dużo, dużo czarnych piór. Iście kruczych. Długich
na dłoń.
Takich, jakie
posiadały jedynie Ghaardy.
Zamarłem, teraz już
nie zszokowany, a zwyczajnie przerażony. Otrząsnąłem się raz,
drugi, w końcu usłyszałem charakterystyczny łopot i znowu czymś
przyrąbałem, tym razem zdrowo.
Miałem
skrzydła.
Nagle zacząłem się
śmiać. Zaniosłem się dosłownie histerycznym śmiechem, nim
wypadłem na zewnątrz – znowu o coś uderzając - znalazłem broń
i wróciłem do środka, padając przed Samandrielem na kolana.
To
mnie przerastało. Wiedziałem, że nie jestem już sobą.
- Zabij
mnie – podałem mu miecz rękojeścią do przodu – Zabij, dopóki
jeszcze możesz.
On
także drżał. Pokręcił powoli głową, nadal z załzawionymi
oczami.
- Nie.
- powiedział po prostu – Nigdy.
- Zabij
mnie, zanim zrobię się zwierzęciem – rozkazałem ostro –
Zrób to!
- Nie
szkodzi... – elf zsunął się z łóżka, osuwając się na moje
kolana, i dotknął mojego policzka wierzchem dłoni – Możesz się
zmienić - przesunął palcem po mojej skroni, przełykając łzy –
I tak nie będę się przed tobą bronił.
Wyjął
mi broń z ręki i odrzucił daleko poza nasz zasięg. Przyłożył
czoło do mojego czoła i chwycił moją twarz tak, żebym widział
już tylko jego.
- Proszę,
patrz na mnie – powiedział łagodnie, dotykając mnie czułym,
uspokajającym gestem – Patrz mi w oczy. Zaraz będzie po
wszystkim – uśmiechnął się słabo, obejmując mnie mocniej
udami – To była moja wina. Przepraszam cię za wszystko. Nie
byłem wystarczająco dobry, aby cię ocalić.
Głaskał mnie po
twarzy, włosach, nie pozwalając odwrócić wzroku.
- To
ja poniosę konsekwencje. Będziesz tu bezpieczny. Będziesz miał
na co polować. Nikt nie zrobi ci więcej krzywdy – mruczał mi w
usta, starając się nadać swojemu głosowi swobodny ton, choć
obaj znaliśmy prawdę – A kiedy nauczysz się latać, na pewno
dasz sobie radę. Kocham cię, Mordredzie.
Oddychałem płytko,
teraz już zrobiło mi się zimno ze strachu.
On...
On sądził, że zaraz się zmienię. Że go zabiję. To było dla
mnie za dużo. Wyrwałem mu się, szukając w panice broni.
On
był przekonany, że go zaatakuję. Musiał więc wiedzieć, jak
przebiega taka przemiana.
Niedoczekanie!
- Nigdy
więcej nie będziesz musiał się mnie bać – powiedziałem
twardo, chwytając miecz w obie ręce i kierując ostrze w stronę
swojego brzucha.
To
byłoby takie proste. Ocalić go. Wystarczył jeden mocny ruch.
- Nie!
Słyszałem jego
głos jak przez mgłę.
Nie
brałem go już pod uwagę. Zacisnąłem palce na rękojeści i pchnąłem
ostrze, ale wtedy nagle wyleciało mi z rąk.
Poczułem, jak pali
mnie całe ciało, jak padam na ziemię, jak z mojego gardła
wydobywa się psi skowyt. Zaryłem pazurami łap o drewnianą
posadzkę. Zanim straciłem świadomość, poczułem jeszcze mocny zapach
łez.
Wiedziałem, że nie należały do mnie.
Nie masz pojęcia jak czekałam na ciąg dalszy ;D już myślałam, że się nie doczekam. Biedny Mordred :c..
OdpowiedzUsuńA w drugim akapicie chyba powinno być ,,płomyk świecy'' a nie ,,pomyk świecy'' nie? :D.
rzeczywiście, dziękuję :3
OdpowiedzUsuń