Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Pamiętnik Mordreda (10)






Zapadł zmrok. Od momentu, w którym zdecydowałem się zostać, nie zamieniłem z Samandrielem zbyt wielu słów. Wydawał się być speszony, uciekał spojrzeniem i choć dzień przebiegał jak zwykle, coś między nami uległo zmianie.
Coś wisiało w powietrzu. Ciążyło. Było niemal niepokojące.
To nie tak, że nie próbowałem do niego podchodzić, bo próbowałem, nawet spytałem, czy wszystko w porządku. Zbył mnie czymś błahym, zajmując się sprzątaniem chaty.
To było dokładnie takie, jakby próbował się ode mnie odgrodzić. Nie chciałem, aby to zrobił. Nie rozumiałem nawet w czym tkwił problem.
Prawda wyszła na jaw dopiero wtedy, gdy ściągnąłem koszulę i położyłem się przy nim na łóżku.




 - Mordredzie? - szepnął, zaciskając na pościeli swoje smukłe palce – Chciałbym cię o coś spytać.

Pojedynczy płomyk świecy rzucał na jego twarz słaby, złoty poblask. Mógłbym przysiąc, że jego oczy gorzały teraz bardziej od tego lichego ognia. Bardzo powoli uniosłem rękę, aby objąć go w pasie i przysunąć się nieco bardziej. Chciałem poczuć, że wszystko jest w porządku, że to, co wydarzyło się po południu, nie było jakimś nieporozumieniem.
Spiął się odrobinę, a potem zacisnął mocno dłoń na moim odkrytym nadgarstku.
 - Mogę? - kontynuował uparcie, szukając najwyraźniej mojej jawnej zgody.
 - Oczywiście – mruknąłem z ustami przy jego uchu – Pytaj o co zechcesz, nie mam przed tobą tajemnic.
 - Dlaczego mi nie powiedziałeś, że ugryzł cię Ghaard?
Uniosłem w zdumieniu brew, wcale nie spodziewając się takiego pytania.
 - Ugryzł?... - powtórzyłem zdumiony, mrugając kilkakrotnie – Ale... Co? - spytałem głupawo – Wcale mnie nie...
 - Masz ranę na łopatce.




Skrzywiłem się – prawdę mówiąc, dopiero teraz zwróciłem na to uwagę. Machnąłem tylko obojętnie ręką.

 - Jakoś mi to umknęło – powiedziałem zgodnie z prawdą – To takie złe, że nie wspomniałem? Właściwie już nawet nie wiem, czy jest jeszcze jakieś miejsce, które mnie nie boli, więc... No. Przyzwyczaiłem się. Przecież to nic wielkiego. Jakieś tam draśnięcie. Nawet nie przeszkadza.
 - Przeszkadza – szepnął, patrząc na mnie coraz bardziej uporczywie – Nie rozumiesz? To jest jak wilkołactwo. Klątwa rozprzestrzenia się przez ślinę i płyny ustrojowe. A co, jeżeli...?
 - Tyle razy pogryzły mnie te stwory, i nie widzę jakoś, żeby wyrósł mi przez to ogon – warknąłem nagle, dziwnie tym wszystkim rozeźlony – Mówiłeś już, że skoro jestem człowiekiem, to to na mnie nie podziała, tak? Nic mi nie jest. Przestań w końcu traktować mnie jak dziecko! - wybuchnąłem, sam zaskoczony własnym zachowaniem – Nic, tylko ciągle mnie pouczasz! Nie jestem twoją zabawką! W moim świecie byłbym królem. Królem, rozumiesz?!


Działo się coś niepokojącego. Ze mną. Tak, jakby nagle budziła się we mnie furia, a nie miałem ku temu żadnych podstaw. Ledwo dostrzegłem przestraszoną minę Samandriela, nim zirytowało mnie to całe bezczynne leżenie, podniosłem się, chwyciłem za najbliższe krzesło i cisnąłem nim o ziemię.

 - Nic... Mi... Nie jest! To twoja wina! Zwodzisz mnie! Uzależniłeś mnie od siebie! Bawi cię to, tak?

Dawno już nie czułem czegoś takiego. Coś, co niegdyś nazywałem niezaspokojeniem, teraz przerodziło się w czystą złość. W chęć destrukcji. Niemal mnie nosiło w tej żałosnej, małej chacie. Brakowało mi przestrzeni. Czułem się jak w klatce.
 - Bawi cię to, że cię pragnę? Masz to za dowcip?
 - Mordredzie... - wydusił do mnie elf, ale ja już go nie słuchałem. Przestałem zwracać uwagę na to, czy jest blady, było mi obojętne jego przerażone spojrzenie.




Tak bardzo... Chciałem... Pieprzyć. Albo mordować. Albo też jedno z drugim. Nie wiedziałem, czego chcę bardziej. Te ostatnie godziny, które spędziłem właściwie bezczynnie, były teraz dodatkową siłą napędową. Nie miałem przy sobie broni – i to chyba lepiej, bo nie panowałem nad tym, co robię. W pewnym momencie mój wzrok zalała czerwień. Widziałem wszystko tylko w takim kolorze.

Zacisnąłem dłonie w pięści.
 - Mam dość twoich kłamstw. Dość tego, że mi czegoś zabraniasz. DOŚĆ!
Elf usiadł na łóżko i podciągnął kołdrę pod samą szyję, zszokowany zapewne moimi słowami. Co dziwne, sam tego nie rozumiałem. Wiedziałem tylko, że muszę coś zrobić, bo jeszcze chwila, a chyba... Chyba zwariuję.
 - Nie jesteś sobą – szepnął niemal błagalnym głosem – Proszę, przestań... Uspokój się...
 - Nie będziesz mi mówił, co mam robić! - ryknąłem, i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że z mojego gardła wydobywa się wściekły warkot – Nie będziesz mną manipulować!
To było silniejsze ode mnie. Wróciłem na łóżko, do niego. I chwyciłem go za gardło.
 - Nigdy więcej... Nie waż się... Wydawać mi rozkazów – warczałem już tak niezrozumiale, że nawet w moich uszach zabrzmiało to strasznie. Dopiero teraz zobaczyłem, że elf drży. Bał się mnie. I to rozwścieczyło mnie do granic możliwości. - Chciałeś się zabawić? - zapytałem paskudnie cynicznym głosem – Więc zabawmy się razem. Teraz. A spróbuj mi tylko zabronić...



Zagroziłem mu, chociaż gdzieś na pograniczu myśli nie wiedziałem, co dokładnie chciałbym mu zrobić. Czułem tylko gorąco, które się po mnie przelewało, jakby trawiła mnie jakaś gorączka. Sądziłem, że to przez podniecenie, ale potem zauważyłem, że zaczynają mnie piec plecy.

Elf nie próbował się bronić. Nie powiedział ani słowa. Widziałem łzy w jego oczach i wcale mnie one nie obchodziły. Chwyciłem go za podbródek dużo silniej, niż powinienem, kierując jego twarz w swoją stronę.

Podniósł wzrok, rozchylił drżące wargi, pozwolił, by przezroczysta kropla spłynęła mu po policzku.
 - Przepraszam – wyszeptał z tak dojmującym bólem, że ton jego głosu był dla mnie gorszy od ciosu w twarz – Przepraszam, że pozwoliłem im cię dopaść... - kolejne łzy spłynęły po jego aksamitnie gładkiej skórze – To przeze mnie. Stałeś się taki, bo cię nie ochroniłem...
 - Gardzę twoją ochroną! To jest żałosne! Znowu próbujesz mną manipulować, co?! - ściągnąłem go w dół, na łóżko, tak, aby leżał pode mną – Tym razem ci się nie uda... Nie zwiedziesz mnie!
Rozerwałem na nim koszulę, odsłaniając jego delikatny tors. Pochyliłem się, brutalnie chwytając go za włosy. Nawet przez myśl mi nie przeszło, skąd nagle mam tyle siły.
Elf nie poruszał się. Nie zrobił nic, aby mi przeszkodzić.
Warknąłem nisko, zwierzęco. Przyssałem się łapczywie do jego alabastrowej skóry, przygryzłem tę nieznośnie smukłą szyję, z pewnością zostawiając tam czerwony ślad i pocałowałem go w końcu w usta, z coraz większą niecierpliwością szukając jego bliskości.
 - Przepraszam. - powtórzył przytłumionym głosem, nie odsuwając się ani o cal – Jestem twój, Mordredzie. Pamiętaj, że jestem twój - poprosił tylko, nim bezradnym gestem wplótł palce w moje zmierzwione włosy i uległ mi, rozchylając usta pod naporem mojego języka. Objął mnie udami, przycisnął się bardziej, wypychając do mnie biodra. Oddawał mi się, wiedziałem o tym.
Wiedziałem, że był mój.
Szał zaczynał opuszczać moje żyły. Dyszałem ciężko, pochylony nad jego ciepłymi wargami, nie rozumiejąc, co właściwie zaszło. Wzrok zamglił mi się na chwilę, a potem wszystko wróciło nagle do normy, znów mogłem widzieć kolory.
Wiedziałem jedynie, że zrobiłem coś bardzo złego.
Zamrugałem parokrotnie, odsunąłem się w końcu.
Jeszcze chwilę temu byłem gotów go zgwałcić. Kiedy dotarła do mnie ta myśl, teraz ja się przeraziłem.
Bogowie. Skrzywdziłbym go. Jedyną osobę, na której mi zależało. I to w tak okrutny sposób...
I nadal czułem nieznośne podniecenie. Pomimo tego, co zrobiłem, co mogłem zrobić, byłem tym podniecony.
 - Ja... - coś ścisnęło mnie w gardle – Ja naprawdę nie wiem... - usiadłem na krawędzi łóżka, widząc, jak drżą mi ręce – To było...
Nie potrafiłem złożyć żadnego zdania.
 - Muszę wyjść – oznajmiłem nagle, mocno zagryzając zęby. I pewnie bym wyszedł, gdybym nie przywalił czymś nagle o ścianę. Zabolało.
Obejrzałem się przez ramię bardziej w zdziwieniu, niż czymkolwiek innym, ale to, co zobaczyłem, było chyba ponad moje możliwości rozumienia. To były pióra. Dużo, dużo czarnych piór. Iście kruczych. Długich na dłoń.
Takich, jakie posiadały jedynie Ghaardy.


Zamarłem, teraz już nie zszokowany, a zwyczajnie przerażony. Otrząsnąłem się raz, drugi, w końcu usłyszałem charakterystyczny łopot i znowu czymś przyrąbałem, tym razem zdrowo.

Miałem skrzydła.

Nagle zacząłem się śmiać. Zaniosłem się dosłownie histerycznym śmiechem, nim wypadłem na zewnątrz – znowu o coś uderzając - znalazłem broń i wróciłem do środka, padając przed Samandrielem na kolana.
To mnie przerastało. Wiedziałem, że nie jestem już sobą.




 - Zabij mnie – podałem mu miecz rękojeścią do przodu – Zabij, dopóki jeszcze możesz.

On także drżał. Pokręcił powoli głową, nadal z załzawionymi oczami.
 - Nie. - powiedział po prostu – Nigdy.
 - Zabij mnie, zanim zrobię się zwierzęciem – rozkazałem ostro – Zrób to!
 - Nie szkodzi... – elf zsunął się z łóżka, osuwając się na moje kolana, i dotknął mojego policzka wierzchem dłoni – Możesz się zmienić - przesunął palcem po mojej skroni, przełykając łzy – I tak nie będę się przed tobą bronił.
Wyjął mi broń z ręki i odrzucił daleko poza nasz zasięg. Przyłożył czoło do mojego czoła i chwycił moją twarz tak, żebym widział już tylko jego.
 - Proszę, patrz na mnie – powiedział łagodnie, dotykając mnie czułym, uspokajającym gestem – Patrz mi w oczy. Zaraz będzie po wszystkim – uśmiechnął się słabo, obejmując mnie mocniej udami – To była moja wina. Przepraszam cię za wszystko. Nie byłem wystarczająco dobry, aby cię ocalić.
Głaskał mnie po twarzy, włosach, nie pozwalając odwrócić wzroku.
 - To ja poniosę konsekwencje. Będziesz tu bezpieczny. Będziesz miał na co polować. Nikt nie zrobi ci więcej krzywdy – mruczał mi w usta, starając się nadać swojemu głosowi swobodny ton, choć obaj znaliśmy prawdę – A kiedy nauczysz się latać, na pewno dasz sobie radę. Kocham cię, Mordredzie.
Oddychałem płytko, teraz już zrobiło mi się zimno ze strachu.
On... On sądził, że zaraz się zmienię. Że go zabiję. To było dla mnie za dużo. Wyrwałem mu się, szukając w panice broni.
On był przekonany, że go zaatakuję. Musiał więc wiedzieć, jak przebiega taka przemiana.
Niedoczekanie!
 - Nigdy więcej nie będziesz musiał się mnie bać – powiedziałem twardo, chwytając miecz w obie ręce i kierując ostrze w stronę swojego brzucha.
To byłoby takie proste. Ocalić go. Wystarczył jeden mocny ruch.
 - Nie!




Słyszałem jego głos jak przez mgłę.

Nie brałem go już pod uwagę. Zacisnąłem palce na rękojeści i pchnąłem ostrze, ale wtedy nagle wyleciało mi z rąk.
Poczułem, jak pali mnie całe ciało, jak padam na ziemię, jak z mojego gardła wydobywa się psi skowyt. Zaryłem pazurami łap o drewnianą posadzkę. Zanim straciłem świadomość, poczułem jeszcze mocny zapach łez.
Wiedziałem, że nie należały do mnie.


2 komentarze:

  1. Nie masz pojęcia jak czekałam na ciąg dalszy ;D już myślałam, że się nie doczekam. Biedny Mordred :c..
    A w drugim akapicie chyba powinno być ,,płomyk świecy'' a nie ,,pomyk świecy'' nie? :D.

    OdpowiedzUsuń