Samandriel przystanął na
swojej ulubionej polanie i uśmiechnął się lekko na wspomnienie
zaskakującego porannego wydarzenia, w które nadal nie mógł
uwierzyć. Przyszedł jak zwykle do Mordreda, żeby założyć mu
nowy opatrunek i by choć przez chwilę popatrzeć na jego ciało, na
ten umięśniony, płaski brzuch, na przyciągający go, ciemny
szlaczek, który ciągnął mu się od pępka aż do spodni... I...Mmmh...
Przygryzł dolną wargę i
objął się lekko ramionami, opierając się plecami o pobliskie
drzewo.
Miał dziś naprawdę
niezwykły nastrój. Ostatnim razem Mordred poważnie go wystraszył,
gdy znowu wpakował się w niebezpieczeństwo. Elf bał się, że po
prostu go straci. Chyba właśnie przez to był dziś tak bardzo
rozkojarzony i pozwolił sobie na więcej, niż zwykle. Zapomniał
się na moment. Dotknął go, dotknął tego umięśnionego torsu,
jasnej blizny przy obojczyku, jego twardych mięśni... A Mordred
zrobił wtedy coś bardzo dziwnego. Chwycił jego dłoń. Przyłożył
ją sobie do policzka jak kochanek, nie jak przyjaciel. Ale przecież
nic ich nie łączyło. Gdyby pozwolił na to choć chwilę dłużej,
uległby mu; przyznałby, że go pragnie, choćby człowiek miał go
za to znienawidzić. Z dnia na dzień coraz bardziej ciążyło mu to
niewypowiedziane wyznanie, miał wrażenie, że go okłamuje, choć
wcale tego nie chciał! Chciał tylko tego, żeby mężczyzna z nim
został. Chociaż kilka dni dłużej, czy naprawdę wymagał tak
wiele? Mógłby wtedy cieszyć się, że nie jest sam, że może na
kogoś liczyć... Mógłby sobie wyobrażać, że Mordred z nim...
mieszka. Widział w swoim umyśle, jak te stanowcze wargi napierają
na jego usta, jak jego język wdziera się głębiej, jak go sobie
zawłaszcza... Tak, Samandriel już prawie nie pamiętał tego
uczucia... I chociaż żył długo, jeszcze nigdy nie był z
człowiekiem. Tyle o nich słyszał! O ich sile, zapalczywości, o
namiętności... Co by było, gdyby Mordred wziął go w ramiona,
gdyby okazał mu odrobinę swojego uczucia – elf naprawdę nie
wymagał wiele – i gdyby spędził z nim jedną noc? Czy byłoby to
tak przyjemne, jak sobie wyobrażał? Czy spodobałoby mu się jego
ciało, czy chciałby dać mu przyjemność? Samandriel z pewnością
pragnąłby dać mu wtedy rozkosz, były w stanie wykonywać
wszystkie jego polecenia, żeby go tylko zadowolić, by zobaczyć
pożądanie w jego oczach.
Westchnął lekko i wziął
się w końcu w garść. Wiedział, że dobrze zrobił, nie mówiąc
mu o swoich pragnieniach. Wolał mieć w nim do końca przyjaciela,
niż gdyby mieli się rozstać w niezgodzie. Nie ścierpiałby
obrzydzenia w jego spojrzeniu. Słyszał przecież, że ludzie
gardzili takimi jak on. Nazywali ich odmieńcami, a elf i tak był
już wystarczająco inny – miał ostre uszy, kobiece ( w ludzkim
mniemaniu) rysy twarzy i smukłe, niemal chude ciało. W żaden
sposób nie przypominał wojownika, symbolu męskości i pożądania.
Zupełnie w żaden. Więc dlaczego niby miałby mu się spodobać?
Westchnął cicho,
dotykając palcami chropowatej kory.
Mordred nie wyglądał na
człowieka, który potrzebuje ciepła domowego ogniska, a tym
bardziej nie był kimś, kto szukał stabilizacji. Był
awanturnikiem, wolną duszą, i widać już było, że ma dość jego
ciągłej troski. Ale Samandriel nie potrafił inaczej.
*
Było bardzo niedobrze...
Było baardzo, bardzo źle.
Bestia sięgała mi w
kłębie do barków, a do tego dochodziły jeszcze kilkumetrowe
skrzydła i paszcza porównywalna do łba niedźwiedzia. To było
OGROMNE! Jakim cudem chowało się tam tak długi czas, że nie
zdołałem go usłyszeć?
Spomiędzy jego pokaźnych
szczęk wydobył się krótki, niemiły dla ucha warkot.
To nie był uroczy piesek,
to nawet nie był głodny wilk. To był potwór. W świetle dnia ani
trochę nie przypominał zwierzęcia.
Jego kły ociekały
dziwnym, brudnozielonym śluzem, sierść była splątana i
zbita, jakby dopiero co wylazł z jakiegoś bagna i chyba tylko
skrzydła przypominały coś, co znałem – były niemal krucze,
tak, jakby ktoś próbował dodać, wręcz doczepić je tam
na siłę. Ślepia miał małe, osadzone głęboko, częściowo
zakryte wystającymi kościanymi łukami brwiowymi – i takie same,
obdarte z mięsa kości widziałem też na jego skołtunionym
grzbiecie. I na łapach.
Warkot narastał.
Zrobiłem kolejny, mały krok. Bogowie, jeszcze z dwa lub trzy i
dobrnę do broni, którą zostawiłem przecież przy drzwiach.
To był o jeden krok za
dużo. Ghaard skoczył na mnie i zwalił mnie z nóg, niemal
dosięgając szczęką mojej twarzy. Szarpnąłem się w panice,
chwyciłem go za uszy – a właściwie to, co je przypominało – i
spróbowałem odciągnąć jego pysk, kopiąc go gdzieś pod brzuch.
Zaczęliśmy się mocować, usłyszałem łopot skrzydeł, kiedy
próbował przydusić mnie do ziemi; lecz gdyby naprawdę chciał, to
z pewnością roztrzaskałby mi głowę w jednym zaciśnięciu
szczęk.
Próbował mnie złapać,
to nie ulegało wątpliwości. Pragnął chwycić mnie szczękami
tak, żeby mnie nie zabić, ale ja wcale nie zamierzałem dać się
zamknąć w tych oślinionych zębiskach, a tym bardziej nie
chciałem, żeby wzbił się ze mną w powietrze.
Heroicznym wysiłkiem
odrzuciłem go do tyłu, przeturlałem się w bok i dotarłem w końcu
do broni, po czym złapałem ją za rękojeść.
Miał rudobrązowy kolor,
tylko tyle zdążyłem zapamiętać. Potem zaatakowałem go stalą,
szerokim ciosem z lewej strony.
Przeszywający wizg
uświadomił mi, że trafiłem. Wyszarpnąłem
miecz i wbiłem go ponownie, celując tym razem pod szyję. Ghaard
nie zdążył zacisnąć na mnie szczęk, chociaż naparł całym
cielskiem, próbując mnie dosięgnąć, i przewrócił znowu,
zmuszając do oparcia rękojeści broni o ziemię. Jego zduszony charkot
upewnił mnie, że nadal potrafiłem zabijać. Potwór był
martwy, nabił się na stal własnym ciężarem, a broń wyszła mu
na wylot tuż przy karku.
Zrzuciłem z siebie
truchło, posapując i mocując się z cuchnącym futrem. Ważył
chyba tyle, co nieduży koń i dopiero teraz docierało do mnie,
jak bardzo jestem poobijany. Ledwo się spod niego uwolniłem.
Tym razem usłyszałem głos elfa.
Słyszałem go bardzo dobrze. Samandriel wrócił. I był przerażony.
Bał się tego co zrobiłem, bał się mnie – i wiedziałem,
byłem pewien, że brzydzi się mną teraz tak samo, jak
wcześniej zawsze brzydził się przemocą. Wstałem powoli,
podniosłem na niego wzrok.
Na moich ustach zagościł
stary, gorzki uśmiech. Wzruszyłem ramionami i rozłożyłem
zakrwawione ręce parodiując ukłon, gdy zgiąłem się lekko w jego
stronę wypracowanym, rycerskim gestem.
- Widzisz? Nie
kłamałem. Jednak cokolwiek potrafię. Nadal potrafię...
zabijać. - uniosłem
lekko głowę, ciesząc się, że kosmyki włosów zakryły mi
twarz, by nie mógł zobaczyć tego, jak bardzo się za to
nienawidzę – Nie potrzebowałem twojej pomocy. A teraz, gdy
jesteś już bezpieczny, chciałbym przejść w końcu do rzeczy.
Nie byłem pewien swojego
głosu, więc nadałem mu całkiem beznamiętną barwę.
- Chcę dziś odejść,
Samandrielu. Dziękuję ci za gościnę i wszystko, co dla mnie
zrobiłeś. Uratowałeś mi życie, niejednokrotnie, a ja nigdy nie
będę w stanie ci się za to odpłacić. Wybacz mi.
To, co pojawiło się na
jego twarzy... Nie, to niemożliwe. Czy on był... wstrząśnięty
moimi słowami? Tak to właśnie wyglądało.
- Odejść?... -
zapytał nieswojo, zrobił to prawie bezgłośnie – Ale jak to?
- Odejść,
Samandrielu. Do mojego świata. Teraz. Potrzebują mnie tam. -
skłamałem zimno. - Chciałem się tylko pożegnać, to wszystko.
Jego usta zacisnęły się
nagle w wąską kreskę, a duże, złote oczy przygasły jak słońce,
które nagle zakrywają chmury. Przez moment milczał, odwrócił ode
mnie wzrok. Wiedziałem, że może być trochę zawiedziony, ale to,
co zobaczyłem sprawiło teraz, że poczułem nagłe rwanie w
klatce piersiowej, jakby ktoś właśnie wyszarpywał mi serce.
On płakał. Płakał w
niemej ciszy. To przygaszone spojrzenie było jedynym okrzykiem
sprzeciwu, na jaki mogłem od niego liczyć. To był jego protest.
Nie chciałem go zranić, ale właśnie to zrobiłem. Na piekło, na
wszystkie klątwy tego świata! Gdybym tylko wiedział, że tak
zareaguje, siedziałbym tu do usranej śmierci! Ale to już się
stało, słowa zostały wypowiedziane. Przegrałem wojnę o swoją
miłość, nawet nie próbując walczyć. Pozostało mi tylko odejść
i połknąć swój ból.
- Oczywiście. Nie będę
cię zatrzymywał. - usłyszałem jego ściszony głos, jak gdyby
niósł się z oddali, chociaż stałem tuż przy nim – Dotrzesz
do siebie ścieżką z lewej strony. Życzę ci szczęścia, i
wszystkiego, co najlepsze. Dużo szczęścia, Mordredzie. Obyś miał
go więcej, niż miałeś tutaj.
Wbił wzrok w ziemię,
czekając nieruchomo, aż w końcu sobie pójdę.
Miał rację. (Byłem w
końcu żałosny i nieprzydatny, choć nigdy nie powiedział mi tego
na głos.) Przynajmniej będzie miał o jeden problem mniej, miałem
taką nadzieję.
Uśmiechnąłem się
nieco krzywo, ba – zmusiłem się do pożegnalnego niby- uśmiechu,
po czym odwróciłem się szybko i poszedłem w stronę wskazanej
ścieżki wiedząc dobrze, że jak tylko pojawię się w swoim
świecie, ludzie mego ojca od razu powieszą mnie na stryczku. Nie
wziąłem ze sobą nawet broni.
Ale potem coś mnie
tknęło. Skoro i tak przegrałem tą wojnę, mogłem ją przegrać
bardziej widowiskowo... i spełnić przy tym chociaż jedno ze swoich
dotychczasowych marzeń.
Wróciłem do
Samandriela, zdecydowanie ująłem jego twarz w dłonie i pocałowałem
go właśnie tak, jak zawsze miałem zamiar to zrobić – naparłem
na jego miękkie wargi, chłonąc jego smak, przesunąłem po nich
językiem, czując lekki zapach jaśminu na jego skórze i
rozepchnąłem je w rozpalonym, szaleńczym pożądaniu, jakby już
nic na świecie nie mogło mi go nigdy odebrać.
Jęknął mi cicho w usta
- tylko tyle zdołałem zaobserwować, nim wdarłem się do środka
jak zwierzę, jak jakiś barbarzyńca, w którego właśnie zmieniła
mnie moja żądza, i owinąłem swój język wokół jego języka,
ocierając nim w niemal ślepym pragnieniu. Elf objął mnie nagle,
przycisnął do mnie swoje wąskie biodra... I poczułem, jak
Samandriel ociera się o mnie w równie ślepym pożądaniu, co ja.
Ten pocałunek go
rozpalił. Czułem, jak jego smukłe dłonie podwijają moją
koszulę, jak błądzą po plecach, po bokach, jak przesuwają się
do przodu i muskają mój brzuch... I wreszcie czułem też to, jak
uporczywie, drżąco, szuka mojego dotyku.
Zabrakło mi w końcu
powietrza. Odsunąłem się, dysząc ciężko w jego lekko
opuchnięte, zaczerwienione usta, które jeszcze chwilę temu
przygryzałem z taką zapalczywością, jakbym już na zawsze chciał
zostawić tam swój ślad. Otworzył te swoje piękne, migdałowe
oczy, a jego tęczówki lśniły teraz jak złoto – jak płynne,
czyste złoto. Onieśmielał mnie. Pociągał mnie. On sprawiał, że
zupełnie traciłem głowę! Mogłem poświęcić wszystko, żeby w
końcu go zdobyć. I najwyraźniej właśnie to zrobiłem.
- Mordredzie... -
wyszeptał, badając nieśmiało zarys moich mięśni na brzuchu –
...proszę. Zostań ze mną.
Ohh, nigdy jeszcze nie
wykonałem czyjegoś polecenia z taką żarliwością jak teraz.
- Zostanę, ile tylko
zechcesz. – odparłem, dotykając jego warg w bardziej subtelnej
pieszczocie, ciesząc się tymi muśnięciami, tą jego słodyczą –
A czy pozwolisz mi dzisiaj ze sobą spać?
To było bezczelne, ale i
tak zbyt długo zwlekałem z tym pytaniem.
Zarumienił się;
poczułem pod palcami, jak przyjemne ciepło wlewa się w jego
policzki, nadając mu jeszcze więcej uroku niż zwykle.
- Możesz spać ze mną
każdej nocy. - wyszeptał mi w usta, kontynuując mój pocałunek.
Takie oświadczenie było
wszystkim, czego mogłem pragnąć. Sam fakt tego, że mi pozwolił,
znaczył o wiele więcej, niż mogłem o tym choć marzyć. Dotknął
moich włosów, wplótł w nie swoje długie palce i ściągnął
moją twarz bliżej siebie, aby ucałować moje powieki.
- Możesz robić
wszystko, tylko mnie nie zostawiaj.
Byłem w niebie,
ewidentnie. Albo śniłem. Jeszcze nigdy los nie był dla mnie tak
łaskawy, jak dziś. A wystarczyło trochę odwagi. Jeden mały ruch,
żeby wszystko się zmieniło. Nie przypuszczałem, że taka będzie
jego reakcja – sądziłem raczej, że mnie uderzy albo zwymyśla, a
potem każe mi się wynosić.
- Tylko nie bij się
więcej z Ghaardami, dobrze? Bardzo się wtedy martwię.
Tak, to było niebo, już
nie miałem żadnych wątpliwości.
To znaczy... To byłoby
niebo, gdybym nie musiał teraz zastanowić się, jak usunąć to
psie truchło sprzed domu. Bo wiedziałem, że Samandriel tego nie zrobi.
Wyobraź sobie moją minę gdy zobaczyłam kolejną część Mordreda. Przecież nie chciało Ci się dalej pisać, skąd ta nagła zmiana? :D. Aż się zdenerwowałam gdy Mordred zdecydował się go zostawić. Jakby to się źle skończyło to bym chyba umarła! To opowiadanko chyba już na zawsze pozostanie moim ulubionym,cieszę się że się doczekałam chociaż odrobiny więcej :)
OdpowiedzUsuńMordred i Arathon to wątki przewodnie tego bloga, więc z pewnością jeszcze długo będę tworzyć oba te opowiadania - choć z różną częstotliwością. Przy każdym opowiadaniu na stronie jest dopisek o kontynuacji bądź jej braku :>
OdpowiedzUsuń