Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

niedziela, 15 lutego 2015

Pamiętnik Mordreda (9)



Samandriel przystanął na swojej ulubionej polanie i uśmiechnął się lekko na wspomnienie zaskakującego porannego wydarzenia, w które nadal nie mógł uwierzyć. Przyszedł jak zwykle do Mordreda, żeby założyć mu nowy opatrunek i by choć przez chwilę popatrzeć na jego ciało, na ten umięśniony, płaski brzuch, na przyciągający go, ciemny szlaczek, który ciągnął mu się od pępka aż do spodni... I...Mmmh...

Przygryzł dolną wargę i objął się lekko ramionami, opierając się plecami o pobliskie drzewo.
Miał dziś naprawdę niezwykły nastrój. Ostatnim razem Mordred poważnie go wystraszył, gdy znowu wpakował się w niebezpieczeństwo. Elf bał się, że po prostu go straci. Chyba właśnie przez to był dziś tak bardzo rozkojarzony i pozwolił sobie na więcej, niż zwykle. Zapomniał się na moment. Dotknął go, dotknął tego umięśnionego torsu, jasnej blizny przy obojczyku, jego twardych mięśni... A Mordred zrobił wtedy coś bardzo dziwnego. Chwycił jego dłoń. Przyłożył ją sobie do policzka jak kochanek, nie jak przyjaciel. Ale przecież nic ich nie łączyło. Gdyby pozwolił na to choć chwilę dłużej, uległby mu; przyznałby, że go pragnie, choćby człowiek miał go za to znienawidzić. Z dnia na dzień coraz bardziej ciążyło mu to niewypowiedziane wyznanie, miał wrażenie, że go okłamuje, choć wcale tego nie chciał! Chciał tylko tego, żeby mężczyzna z nim został. Chociaż kilka dni dłużej, czy naprawdę wymagał tak wiele? Mógłby wtedy cieszyć się, że nie jest sam, że może na kogoś liczyć... Mógłby sobie wyobrażać, że Mordred z nim... mieszka. Widział w swoim umyśle, jak te stanowcze wargi napierają na jego usta, jak jego język wdziera się głębiej, jak go sobie zawłaszcza... Tak, Samandriel już prawie nie pamiętał tego uczucia... I chociaż żył długo, jeszcze nigdy nie był z człowiekiem. Tyle o nich słyszał! O ich sile, zapalczywości, o namiętności... Co by było, gdyby Mordred wziął go w ramiona, gdyby okazał mu odrobinę swojego uczucia – elf naprawdę nie wymagał wiele – i gdyby spędził z nim jedną noc? Czy byłoby to tak przyjemne, jak sobie wyobrażał? Czy spodobałoby mu się jego ciało, czy chciałby dać mu przyjemność? Samandriel z pewnością pragnąłby dać mu wtedy rozkosz, były w stanie wykonywać wszystkie jego polecenia, żeby go tylko zadowolić, by zobaczyć pożądanie w jego oczach.

Westchnął lekko i wziął się w końcu w garść. Wiedział, że dobrze zrobił, nie mówiąc mu o swoich pragnieniach. Wolał mieć w nim do końca przyjaciela, niż gdyby mieli się rozstać w niezgodzie. Nie ścierpiałby obrzydzenia w jego spojrzeniu. Słyszał przecież, że ludzie gardzili takimi jak on. Nazywali ich odmieńcami, a elf i tak był już wystarczająco inny – miał ostre uszy, kobiece ( w ludzkim mniemaniu) rysy twarzy i smukłe, niemal chude ciało. W żaden sposób nie przypominał wojownika, symbolu męskości i pożądania. Zupełnie w żaden. Więc dlaczego niby miałby mu się spodobać?
Westchnął cicho, dotykając palcami chropowatej kory.
Mordred nie wyglądał na człowieka, który potrzebuje ciepła domowego ogniska, a tym bardziej nie był kimś, kto szukał stabilizacji. Był awanturnikiem, wolną duszą, i widać już było, że ma dość jego ciągłej troski. Ale Samandriel nie potrafił inaczej.



*

Zrobiłem krok w tył.
Było bardzo niedobrze... Było baardzo, bardzo źle.
Bestia sięgała mi w kłębie do barków, a do tego dochodziły jeszcze kilkumetrowe skrzydła i paszcza porównywalna do łba niedźwiedzia. To było OGROMNE! Jakim cudem chowało się tam tak długi czas, że nie zdołałem go usłyszeć?
Spomiędzy jego pokaźnych szczęk wydobył się krótki, niemiły dla ucha warkot.
To nie był uroczy piesek, to nawet nie był głodny wilk. To był potwór. W świetle dnia ani trochę nie przypominał zwierzęcia.
Jego kły ociekały dziwnym, brudnozielonym śluzem, sierść była splątana i zbita, jakby dopiero co wylazł z jakiegoś bagna i chyba tylko skrzydła przypominały coś, co znałem – były niemal krucze, tak, jakby ktoś próbował dodać, wręcz doczepić je tam na siłę. Ślepia miał małe, osadzone głęboko, częściowo zakryte wystającymi kościanymi łukami brwiowymi – i takie same, obdarte z mięsa kości widziałem też na jego skołtunionym grzbiecie. I na łapach.
Odrobinę mnie zemdliło.

Warkot narastał. Zrobiłem kolejny, mały krok. Bogowie, jeszcze z dwa lub trzy i dobrnę do broni, którą zostawiłem przecież przy drzwiach.
To był o jeden krok za dużo. Ghaard skoczył na mnie i zwalił mnie z nóg, niemal dosięgając szczęką mojej twarzy. Szarpnąłem się w panice, chwyciłem go za uszy – a właściwie to, co je przypominało – i spróbowałem odciągnąć jego pysk, kopiąc go gdzieś pod brzuch. Zaczęliśmy się mocować, usłyszałem łopot skrzydeł, kiedy próbował przydusić mnie do ziemi; lecz gdyby naprawdę chciał, to z pewnością roztrzaskałby mi głowę w jednym zaciśnięciu szczęk.
Próbował mnie złapać, to nie ulegało wątpliwości. Pragnął chwycić mnie szczękami tak, żeby mnie nie zabić, ale ja wcale nie zamierzałem dać się zamknąć w tych oślinionych zębiskach, a tym bardziej nie chciałem, żeby wzbił się ze mną w powietrze.
Heroicznym wysiłkiem odrzuciłem go do tyłu, przeturlałem się w bok i dotarłem w końcu do broni, po czym złapałem ją za rękojeść.
Miał rudobrązowy kolor, tylko tyle zdążyłem zapamiętać. Potem zaatakowałem go stalą, szerokim ciosem z lewej strony.

Przeszywający wizg uświadomił mi, że trafiłem. Wyszarpnąłem miecz i wbiłem go ponownie, celując tym razem pod szyję. Ghaard nie zdążył zacisnąć na mnie szczęk, chociaż naparł całym cielskiem, próbując mnie dosięgnąć, i przewrócił znowu, zmuszając do oparcia rękojeści broni o ziemię. Jego zduszony charkot upewnił mnie, że nadal potrafiłem zabijać. Potwór był martwy, nabił się na stal własnym ciężarem, a broń wyszła mu na wylot tuż przy karku.
Zrzuciłem z siebie truchło, posapując i mocując się z cuchnącym futrem. Ważył chyba tyle, co nieduży koń i dopiero teraz docierało do mnie, jak bardzo jestem poobijany. Ledwo się spod niego uwolniłem.

 - Mordred?...
Tym razem usłyszałem głos elfa. Słyszałem go bardzo dobrze. Samandriel wrócił. I był przerażony. Bał się tego co zrobiłem, bał się mnie – i wiedziałem, byłem pewien, że brzydzi się mną teraz tak samo, jak wcześniej zawsze brzydził się przemocą. Wstałem powoli, podniosłem na niego wzrok.
Na moich ustach zagościł stary, gorzki uśmiech. Wzruszyłem ramionami i rozłożyłem zakrwawione ręce parodiując ukłon, gdy zgiąłem się lekko w jego stronę wypracowanym, rycerskim gestem.
 - Widzisz? Nie kłamałem. Jednak cokolwiek potrafię. Nadal potrafię... zabijać. - uniosłem lekko głowę, ciesząc się, że kosmyki włosów zakryły mi twarz, by nie mógł zobaczyć tego, jak bardzo się za to nienawidzę – Nie potrzebowałem twojej pomocy. A teraz, gdy jesteś już bezpieczny, chciałbym przejść w końcu do rzeczy.
Nie byłem pewien swojego głosu, więc nadałem mu całkiem beznamiętną barwę.
 - Chcę dziś odejść, Samandrielu. Dziękuję ci za gościnę i wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Uratowałeś mi życie, niejednokrotnie, a ja nigdy nie będę w stanie ci się za to odpłacić. Wybacz mi.
To, co pojawiło się na jego twarzy... Nie, to niemożliwe. Czy on był... wstrząśnięty moimi słowami? Tak to właśnie wyglądało.
 - Odejść?... - zapytał nieswojo, zrobił to prawie bezgłośnie – Ale jak to?
 - Odejść, Samandrielu. Do mojego świata. Teraz. Potrzebują mnie tam. - skłamałem zimno. - Chciałem się tylko pożegnać, to wszystko.

Jego usta zacisnęły się nagle w wąską kreskę, a duże, złote oczy przygasły jak słońce, które nagle zakrywają chmury. Przez moment milczał, odwrócił ode mnie wzrok. Wiedziałem, że może być trochę zawiedziony, ale to, co zobaczyłem sprawiło teraz, że poczułem nagłe rwanie w klatce piersiowej, jakby ktoś właśnie wyszarpywał mi serce.
On płakał. Płakał w niemej ciszy. To przygaszone spojrzenie było jedynym okrzykiem sprzeciwu, na jaki mogłem od niego liczyć. To był jego protest. Nie chciałem go zranić, ale właśnie to zrobiłem. Na piekło, na wszystkie klątwy tego świata! Gdybym tylko wiedział, że tak zareaguje, siedziałbym tu do usranej śmierci! Ale to już się stało, słowa zostały wypowiedziane. Przegrałem wojnę o swoją miłość, nawet nie próbując walczyć. Pozostało mi tylko odejść i połknąć swój ból.
 - Oczywiście. Nie będę cię zatrzymywał. - usłyszałem jego ściszony głos, jak gdyby niósł się z oddali, chociaż stałem tuż przy nim – Dotrzesz do siebie ścieżką z lewej strony. Życzę ci szczęścia, i wszystkiego, co najlepsze. Dużo szczęścia, Mordredzie. Obyś miał go więcej, niż miałeś tutaj.
Wbił wzrok w ziemię, czekając nieruchomo, aż w końcu sobie pójdę.
Miał rację. (Byłem w końcu żałosny i nieprzydatny, choć nigdy nie powiedział mi tego na głos.) Przynajmniej będzie miał o jeden problem mniej, miałem taką nadzieję.

Uśmiechnąłem się nieco krzywo, ba – zmusiłem się do pożegnalnego niby- uśmiechu, po czym odwróciłem się szybko i poszedłem w stronę wskazanej ścieżki wiedząc dobrze, że jak tylko pojawię się w swoim świecie, ludzie mego ojca od razu powieszą mnie na stryczku. Nie wziąłem ze sobą nawet broni.
Ale potem coś mnie tknęło. Skoro i tak przegrałem tą wojnę, mogłem ją przegrać bardziej widowiskowo... i spełnić przy tym chociaż jedno ze swoich dotychczasowych marzeń.
Wróciłem do Samandriela, zdecydowanie ująłem jego twarz w dłonie i pocałowałem go właśnie tak, jak zawsze miałem zamiar to zrobić – naparłem na jego miękkie wargi, chłonąc jego smak, przesunąłem po nich językiem, czując lekki zapach jaśminu na jego skórze i rozepchnąłem je w rozpalonym, szaleńczym pożądaniu, jakby już nic na świecie nie mogło mi go nigdy odebrać.
Tak, jakby był mój.
Jęknął mi cicho w usta - tylko tyle zdołałem zaobserwować, nim wdarłem się do środka jak zwierzę, jak jakiś barbarzyńca, w którego właśnie zmieniła mnie moja żądza, i owinąłem swój język wokół jego języka, ocierając nim w niemal ślepym pragnieniu. Elf objął mnie nagle, przycisnął do mnie swoje wąskie biodra... I poczułem, jak Samandriel ociera się o mnie w równie ślepym pożądaniu, co ja.

Ten pocałunek go rozpalił. Czułem, jak jego smukłe dłonie podwijają moją koszulę, jak błądzą po plecach, po bokach, jak przesuwają się do przodu i muskają mój brzuch... I wreszcie czułem też to, jak uporczywie, drżąco, szuka mojego dotyku.
Zabrakło mi w końcu powietrza. Odsunąłem się, dysząc ciężko w jego lekko opuchnięte, zaczerwienione usta, które jeszcze chwilę temu przygryzałem z taką zapalczywością, jakbym już na zawsze chciał zostawić tam swój ślad. Otworzył te swoje piękne, migdałowe oczy, a jego tęczówki lśniły teraz jak złoto – jak płynne, czyste złoto. Onieśmielał mnie. Pociągał mnie. On sprawiał, że zupełnie traciłem głowę! Mogłem poświęcić wszystko, żeby w końcu go zdobyć. I najwyraźniej właśnie to zrobiłem.
 - Mordredzie... - wyszeptał, badając nieśmiało zarys moich mięśni na brzuchu – ...proszę. Zostań ze mną.
Ohh, nigdy jeszcze nie wykonałem czyjegoś polecenia z taką żarliwością jak teraz.
 - Zostanę, ile tylko zechcesz. – odparłem, dotykając jego warg w bardziej subtelnej pieszczocie, ciesząc się tymi muśnięciami, tą jego słodyczą – A czy pozwolisz mi dzisiaj ze sobą spać?
To było bezczelne, ale i tak zbyt długo zwlekałem z tym pytaniem.
Zarumienił się; poczułem pod palcami, jak przyjemne ciepło wlewa się w jego policzki, nadając mu jeszcze więcej uroku niż zwykle.
 - Możesz spać ze mną każdej nocy. - wyszeptał mi w usta, kontynuując mój pocałunek.
Takie oświadczenie było wszystkim, czego mogłem pragnąć. Sam fakt tego, że mi pozwolił, znaczył o wiele więcej, niż mogłem o tym choć marzyć. Dotknął moich włosów, wplótł w nie swoje długie palce i ściągnął moją twarz bliżej siebie, aby ucałować moje powieki.
 - Możesz robić wszystko, tylko mnie nie zostawiaj.
Byłem w niebie, ewidentnie. Albo śniłem. Jeszcze nigdy los nie był dla mnie tak łaskawy, jak dziś. A wystarczyło trochę odwagi. Jeden mały ruch, żeby wszystko się zmieniło. Nie przypuszczałem, że taka będzie jego reakcja – sądziłem raczej, że mnie uderzy albo zwymyśla, a potem każe mi się wynosić.
 - Tylko nie bij się więcej z Ghaardami, dobrze? Bardzo się wtedy martwię.
Tak, to było niebo, już nie miałem żadnych wątpliwości.
To znaczy... To byłoby niebo, gdybym nie musiał teraz zastanowić się, jak usunąć to psie truchło sprzed domu. Bo wiedziałem, że Samandriel tego nie zrobi.


2 komentarze:

  1. Wyobraź sobie moją minę gdy zobaczyłam kolejną część Mordreda. Przecież nie chciało Ci się dalej pisać, skąd ta nagła zmiana? :D. Aż się zdenerwowałam gdy Mordred zdecydował się go zostawić. Jakby to się źle skończyło to bym chyba umarła! To opowiadanko chyba już na zawsze pozostanie moim ulubionym,cieszę się że się doczekałam chociaż odrobiny więcej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mordred i Arathon to wątki przewodnie tego bloga, więc z pewnością jeszcze długo będę tworzyć oba te opowiadania - choć z różną częstotliwością. Przy każdym opowiadaniu na stronie jest dopisek o kontynuacji bądź jej braku :>

    OdpowiedzUsuń