Był tylko szum i
łopot skrzydeł, słońce zachodzące czerwienią na szafirowym,
bezchmurnym niebie. I ból. Ogromny, przejmujący ból wdzierający
się do każdego zakamarka ciała, paraliżujący łapy i odbierający
stabilizację lotu; ziemia poniżej przesuwała się jak ciągnięty
przez kogoś, wyszywany dywan. Wiatr próbował znieść go z kursu,
wyprowadzić w góry, na ostre szczyty skał - lecz Whaldur nie
zamierzał na to pozwolić.
Spikował w dół,
poniżej powietrznych prądów. Rozłożył skrzydła, szybując
nisko nad puszczą, a wicher, który mierzwił mu sierść, smagał
rozognioną ranę zimnymi chłośnięciami. Strzała utkwiła
pomiędzy barkiem i łapą, jej wyjęcie sprawiło mu bardzo dużo
problemu. Ale nie zamierzał odpuścić, musiał przecież zanieść
informację prosto do swojego króla.
Przepowiednia
okazała się prawdą! Ten, Który Błądził We Mgle, przybył w
końcu do Avalonu, aby poprowadzić ich do ostatecznego, słusznego
zwycięstwa nad zdegenerowanym i upadającym ludem elfów!
- Wybraniec? -
zapytałem, leniwie gładząc palcem granitowe podłokietniki
rzeźbionego tronu – Jesteś pewien, zwiadowco? Wiesz chyba, że
twoja niekompetencja może odbić się na nas wszystkich?... Czy
jesteś zupełnie PEWIEN, że to był on?
Whaldur sa
Seattlo, syn Guenwahira skłonił się jeszcze niżej, oddając mi
słuszny hołd.
- Tak, panie.
Nie mam wątpliwości. Przeżył w naszych mgłach, żaden inny
śmiertelnik nie mógłby tego dokonać. Wszyscy ginęli od samego
dotknięcia. To nie może być przypadek!
Wyglądał
żałośnie. Jego ramię wisiało bezładnie, zmierzwione włosy były
przetykane liśćmi i jakimiś gałązkami a ubranie było brudne i miejscami nawet porozdzierane. Skrzywiłem się z niechęcią. Mój najlepszy
zwiadowca mógł sobie być bestią w skórze jagnięcia, ale
powinien zadbać o swoją prezencję, kiedy do mnie przychodził.
Wymagałem nie tylko poddaństwa, ale też i chociaż namiastki
godności. Każdy Ghaard zasługiwał na miano pana, niezależnie od
tego, w jakiej był hierarchii względem mnie. Bo ja, rzecz jasna,
byłem ponad nimi wszystkimi.
A spróbowałby
któryś zaprotestować.
- Dobrze,
Seattlo. Możesz odejść. Wydam odpowiednie rozkazy... W swoim
czasie, rzecz jasna. - odprawiłem go machnięciem ręki, skupiając
się na bardziej przyziemnych sprawach, a aktualnie był to mój
obiad. Zwiadowca jednak stał nadal, przestępując niespokojnie z
nogi na nogę.
- Ale... Panie.
- zawahał się, sprawdzając na ile mój dzisiejszy humor
klasyfikuje się jako ,,znośny” - Jest coś jeszcze.
Uniosłem brew,
uśmiechając się krzywo. Powoli zaczynał mnie rytować a ja,
niestety, nigdy nie byłem zbyt cierpliwy. Pozwoliłem, aby służąca
przyniosła mi kielich z winem.
- Mów, byle
szybko. - nie interesowałem się innymi informacjami, bo obmyślałem
już plan ataku, gdy Mordred, syn Morgany i Artura, w końcu do nas
dołączy; czekałem na to wiele lat i naprawdę nie chciałem, aby
cokolwiek mnie teraz rozpraszało – Jestem zajęty.
Elf przycisnął
dłoń do rany i podniósł na mnie spłoszone spojrzenie.
- Panie...
Samandriel żyje.
Wyplułem wino,
które miałem w ustach.
Że co? CO? Jak to?
Przecież on, on dawno temu... Nie, to niemożliwe!
Otarłem brodę,
próbując nie okazać po sobie oznak zszokowania. Kiedy zmrużyłem
powoli oczy, wyglądałem już zupełnie normalnie. Jak na mnie.
- Niemożliwe. -
podsumowałem spokojnym głosem, chociaż gotowałem się z
wściekłości. Jak ten śmieć mógł sobie tak ze mnie zażartować?
Jak on śmiał?! Dobrze wiedział (i wszyscy dobrze wiedzieli) że
Samandriel był kiedyś moim kochankiem – oraz, że zginął
zamordowany w wyniku politycznej zdrady, w samym Pałacu. - Nie
wiem, co chciałeś tym osiągnąć, ale to nie był dobry pomysł.
Zapewniam.
Odstawiłem
kielich na poręcz tronu, po czym wstałem i zbliżyłem się do
niego. Mogłem go rozerwać gołymi rękami. Mogłem rozszarpać go
na strzępy jako wilk albo przykładnie powiesić jako buntownika.
Mogłem naprawdę wiele.
Chwyciłem go za
gardło i uniosłem do góry, lekko niczym szmacianą lalkę.
- Panie...
Zaklinam na bogów!... Widziałem go! To... To on mnie postrzelił.
Biel i błękit, pióra sokoła pasiastego! Błagam, królu...
Nie... Aghh! - puściłem go bezsilnie i znieruchomiałem w ciężkim szoku.
Lotki z piór tego
ptaka były tylko jego. Jedynie on, spośród wszystkim magów
natury, potrafił oswoić te zwierzęta swoim melodyjnym, łagodnym
głosem. Od dawien dawna nie widziałem takich strzał. Jego strzał.
Ja, Kilves
sellardo Jardaves, władca Ghaardów i namiestnik Pustkowi, w jednej
chwili utraciłem grunt pod stopami i całą swoją stabilizację.
Odsłoniłem zęby
jak zwierzę, którym w istocie byłem.
To nie było
pytanie. Ja, przestając nad sobą panować, niskim, warczącym
głosem wydałem mu rozkaz odpowiedzi. Przestałem być tym
arystokratą, którego udawałem przez większość czasu.
Byłem sobą.
Bestią łaknącą krwi. I wyjaśnień.
Dlaczego ukrywał
się przede mną przez tyle lat?!
- Ał! -
krzyknąłem, starając nie wiercić – Ała! Ahh!... No weź,
przecież nie musisz... Jaał!!! Na wszystkich bogów, Samandrielu! -
narzekałem tak już kilka dobrych minut, kiedy zmieniał mi opatrunek –
Dlaczego to tak przeraźliwie piecze??
- A kto ci kazał
chodzić samotnie po nieznanych terenach, co? - odparł karcąco
elf, zawiązując węzeł nad moim barkiem – Ciesz się, że
żyjesz. Sam do tej pory się temu dziwię.
Tak oto
przekomarzaliśmy się od samego rana, gdy mój cudowny wybawca
postanowił zrobić mi pobudkę tuż po wschodzie słońca – a ja
nie lubiłem wstawać wcześnie, z czego wynikło moje teraźniejsze,
podwójne rozdrażnienie. Leżałem jeszcze na łóżku, bo uparł
się, że tak będzie mu łatwiej oczyścić ranę. (Nie widziałem
specjalnej różnicy, ale on był zadowolony – o ile dobrze to
odczytywałem – więc wolałem się nie spierać. Ale obudzić i
tak się obudziłem, więc nie byłem za bardzo w humorze, żeby nie
powiedzieć: nie byłem w nim wcale.) Samandriel dokończył opatrunek i zawahał się
na moment, nadal trzymając ręce na mojej klatce piersiowej. Pewnie
bym tego nie zauważył, ale teraz byłem bardzo wyczulony na dotyk i
ciepło jego rąk bynajmniej nie umknęło mojej uwadze. Szczególnie,
że było ono teraz w zupełnie innym miejscu niż związana, podarta
na pasy tkanina.
- Na wszelki
wypadek zdezynfekuję jeszcze... tutaj. - oznajmił po dłużej
chwili, jakby wyrywając się z zamyślenia – Poczekaj chwilę.
Wstał szybko i
odszedł na drugi koniec pokoju, jakby właśnie przed czymś
uciekał.
Uniosłem brew. W
porządku, to było dziwne. Samandriel się... speszył?
Gdy wracał z
jakąś maścią, mógłbym przysiąc, że widzę ślad rumieńców.
Nie wiem czemu i mi zrobiło się nagle gorąco. I tak
jakoś...poczułem intymność między nami dwoma.
Elf usiadł na
krawędzi łóżka, uśmiechając się do mnie nieco przepraszająco.
- Mogę? -
zapytał, a w jego głosie zadrżała nagle niepewna nuta.
Bogowie. Tak,
oczywiście, że mógł. Mógł cokolwiek tylko zechciał.
Wszystko, dałbym
mu wszystko.
- Mhm. - mój
głos odmówił współpracy, więc mruknąłem w przyzwoleniu i
popatrzyłem na jego smukłe dłonie, na to, jak nabierał trochę
maści. I w tym momencie w mojej głowie zagościł bardzo, bardzo
nieprzyzwoity obrazek.
On i ja, nago,
spleceni na łóżku, w skotłowanej pościeli.
Kiedy mnie
dotknął, wciągnąłem głośno powietrze i popatrzyłem w bok,
zdegustowany własnym zachowaniem. Miałem wrażenie, że elf jest
spłoszony, kiedy patrzyłem na to, co robił. Ba, on naprawdę był
wtedy jakiś onieśmielony, niepewny. Jego dłonie dotykały mojej
skóry delikatnie niczym muśnięcia skrzydeł motyla, tak, jakby
wcale tego nie robił. Ale ja bardzo chciałem, żeby to
zrobił. Pragnąłem jego dotyku najbardziej na świecie, a on był
taki daleki, niedostępny. Był, jakby go nie było, i chyba dlatego
tak mnie to irytowało. Nawet kiedy siedział obok, wiedziałem, że
ja nie mogę go nawet tknąć, że nie będzie tego chciał - poza
tym sam nie chciałem skalać tym dotykiem jego nadnaturalnego
piękna. Bo gdzie ja, zwykły śmiertelnik, mógłbym równać się z
taką doskonałością? Kiedy wcześniej porównywałem go do anioła,
byłem całkowicie poważny.
Jego dłoń otarła
o moją skórę z większą siłą, przesunęła po mięśniach na
brzuchu. To skutecznie skupiło moją uwagę. Mogłem przysiąc –
na wszystkich bogów, których znałem – że tam, gdzie mnie
dotykał, nie było absolutnie żadnego zadrapania. On...
Może naprawdę mu
się podobałem?
Powiódł palcem
po jednej z moich starych blizn, zupełnie zapominając o świecie.
Zapomniał się. Samandriel się zapomniał i właśnie
dlatego jego ręka znalazła się przy moim obojczyku, gładząc tam
cienką, napiętą skórę.
Chyba nawet
przestałem oddychać. Za żadne skarby świata nie chciałem
przerywać jego transu, chociażby się paliło i waliło. Ale
zdradziło mnie serce. Słyszałem je nawet ja, jak dudniło w
przyspieszonym rytmie.
Elf zamrugał,
próbując się z czegoś otrząsnąć. A potem zrobiłem coś
zupełnie nieprzemyślanego.
- Jeszcze
tutaj... - szepnąłem, oddychając szybciej niż zwykle. Miałem
ściśnięte gardło i rozszerzone źrenice, jakbym był pod wpływem
jakiegoś narkotyku. - ...Tu.
Bardzo ostrożnie
ująłem jego dłoń i przyłożyłem ją do swojego policzka.
Moje serce waliło
o klatkę piersiową, jakby chciało się wyrwać na wolność, do
niego.
Niczym w
zwolnionym tempie jego złote oczy odnalazły mój rozogniony wzrok,
zatonęły w nim, wyrażając więcej, niż kiedykolwiek dotąd mi
powiedział. Chciałem się w tym zatracić, zniknąć w jego
prastarym, mądrym, łagodnym spojrzeniu. Nie było już mnie, było
jedynie serce, które zupełnie zwariowało. To ciepło, ta
akceptacja wprawiły je w niemal szaleńczą radość.
Pragnął mnie.
Musiał mnie pragnąć! Tak nie patrzyli przecież przyjaciele.
- Dość. - jego
stanowczy głos otrzeźwił mnie niczym kubeł zimnej wody, tak,
jakby Samandriel domyślił się, o czym właśnie myślałem –
Idę zrobić śniadanie, będzie niedługo. Ubierz się i doprowadź
do porządku, dzisiaj pokażę ci mój las.
Tymi słowami
zakończył całą sprawę. Wstał lekko, jakby zupełnie nic się
nie stało. Zagryzłem zęby, bardzo starając się nie okazać
rozczarowania. Zdusiłem jęk protestu.
No tak, jak zwykle
pomyślałem sobie za dużo i sam podkopałem pod sobą dół.
Sposób, w jaki zebrał rzeczy i wyszedł, mówił mi bardzo jasno o
tym, co sądził na ten temat Samandriel.
To nie powinno
było zajść.
Poczułem się
bardzo samotny. W końcu – gdzie mi było do elfów, do ich
elegancji, klasy, dostojeństwa? Źle, że robiłem sobie nadzieje.
Na dobrą sprawę sam przygotowałem sobie grunt pod problem, który
nie powinien nawet wykiełkować. Nie zasługiwałem na jego uwagę,
nie taką, jakiej bym chciał. Prawdopodobnie nie zasługiwałem też
na to, żeby mnie ciągle ratował.
Znów poczułem
kłucie pod sercem, ale tym razem nie tak, jak zwykle. Teraz te kolce
były zimne.
Pogarda. To
właśnie tym raniły ów słaby, emocjonalny, niegdyś nieczuły
organ.
Dawna znajoma
powróciła gnębić mnie dalej a ja nie wiedziałem, czy przypadkiem
nie miała w tym racji. Byłem ponoć wynaturzeniem, prawda?
Świat ciągle mi to pokazywał.
Oh, dlaczego Samandriel tak go potraktował, no? To była taka romantyczna chwila a on ją musiał zepsuć. Najpierw biedaka olśnił swoim pięknem a potem zostawił go samego. Mam nadzieję, że później jakoś nadrobi to swoje okrutne zachowanie :D
OdpowiedzUsuńZ pewnością wkrótce to jakoś odpokutuje :D
OdpowiedzUsuń