Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

środa, 12 listopada 2014

Pamiętnik Mordreda (7)





Był tylko szum i łopot skrzydeł, słońce zachodzące czerwienią na szafirowym, bezchmurnym niebie. I ból. Ogromny, przejmujący ból wdzierający się do każdego zakamarka ciała, paraliżujący łapy i odbierający stabilizację lotu; ziemia poniżej przesuwała się jak ciągnięty przez kogoś, wyszywany dywan. Wiatr próbował znieść go z kursu, wyprowadzić w góry, na ostre szczyty skał - lecz Whaldur nie zamierzał na to pozwolić.
Spikował w dół, poniżej powietrznych prądów. Rozłożył skrzydła, szybując nisko nad puszczą, a wicher, który mierzwił mu sierść, smagał rozognioną ranę zimnymi chłośnięciami. Strzała utkwiła pomiędzy barkiem i łapą, jej wyjęcie sprawiło mu bardzo dużo problemu. Ale nie zamierzał odpuścić, musiał przecież zanieść informację prosto do swojego króla.
Przepowiednia okazała się prawdą! Ten, Który Błądził We Mgle, przybył w końcu do Avalonu, aby poprowadzić ich do ostatecznego, słusznego zwycięstwa nad zdegenerowanym i upadającym ludem elfów!
*



 - Wybraniec? - zapytałem, leniwie gładząc palcem granitowe podłokietniki rzeźbionego tronu – Jesteś pewien, zwiadowco? Wiesz chyba, że twoja niekompetencja może odbić się na nas wszystkich?... Czy jesteś zupełnie PEWIEN, że to był on?
Whaldur sa Seattlo, syn Guenwahira skłonił się jeszcze niżej, oddając mi słuszny hołd.
 - Tak, panie. Nie mam wątpliwości. Przeżył w naszych mgłach, żaden inny śmiertelnik nie mógłby tego dokonać. Wszyscy ginęli od samego dotknięcia. To nie może być przypadek!
Wyglądał żałośnie. Jego ramię wisiało bezładnie, zmierzwione włosy były przetykane liśćmi i jakimiś gałązkami a ubranie było brudne i miejscami nawet porozdzierane. Skrzywiłem się z niechęcią. Mój najlepszy zwiadowca mógł sobie być bestią w skórze jagnięcia, ale powinien zadbać o swoją prezencję, kiedy do mnie przychodził. Wymagałem nie tylko poddaństwa, ale też i chociaż namiastki godności. Każdy Ghaard zasługiwał na miano pana, niezależnie od tego, w jakiej był hierarchii względem mnie. Bo ja, rzecz jasna, byłem ponad nimi wszystkimi.
A spróbowałby któryś zaprotestować.
 - Dobrze, Seattlo. Możesz odejść. Wydam odpowiednie rozkazy... W swoim czasie, rzecz jasna. - odprawiłem go machnięciem ręki, skupiając się na bardziej przyziemnych sprawach, a aktualnie był to mój obiad. Zwiadowca jednak stał nadal, przestępując niespokojnie z nogi na nogę.
 - Ale... Panie. - zawahał się, sprawdzając na ile mój dzisiejszy humor klasyfikuje się jako ,,znośny” - Jest coś jeszcze.
Uniosłem brew, uśmiechając się krzywo. Powoli zaczynał mnie rytować a ja, niestety, nigdy nie byłem zbyt cierpliwy. Pozwoliłem, aby służąca przyniosła mi kielich z winem.
 - Mów, byle szybko. - nie interesowałem się innymi informacjami, bo obmyślałem już plan ataku, gdy Mordred, syn Morgany i Artura, w końcu do nas dołączy; czekałem na to wiele lat i naprawdę nie chciałem, aby cokolwiek mnie teraz rozpraszało – Jestem zajęty.
Elf przycisnął dłoń do rany i podniósł na mnie spłoszone spojrzenie.
 - Panie... Samandriel żyje.
Wyplułem wino, które miałem w ustach.
Że co? CO? Jak to? Przecież on, on dawno temu... Nie, to niemożliwe!
Otarłem brodę, próbując nie okazać po sobie oznak zszokowania. Kiedy zmrużyłem powoli oczy, wyglądałem już zupełnie normalnie. Jak na mnie.
 - Niemożliwe. - podsumowałem spokojnym głosem, chociaż gotowałem się z wściekłości. Jak ten śmieć mógł sobie tak ze mnie zażartować? Jak on śmiał?! Dobrze wiedział (i wszyscy dobrze wiedzieli) że Samandriel był kiedyś moim kochankiem – oraz, że zginął zamordowany w wyniku politycznej zdrady, w samym Pałacu. - Nie wiem, co chciałeś tym osiągnąć, ale to nie był dobry pomysł. Zapewniam.
Odstawiłem kielich na poręcz tronu, po czym wstałem i zbliżyłem się do niego. Mogłem go rozerwać gołymi rękami. Mogłem rozszarpać go na strzępy jako wilk albo przykładnie powiesić jako buntownika. Mogłem naprawdę wiele.
Chwyciłem go za gardło i uniosłem do góry, lekko niczym szmacianą lalkę.
Żałosny.
 - Panie... Zaklinam na bogów!... Widziałem go! To... To on mnie postrzelił. Biel i błękit, pióra sokoła pasiastego! Błagam, królu... Nie... Aghh! - puściłem go bezsilnie i znieruchomiałem w ciężkim szoku.
Lotki z piór tego ptaka były tylko jego. Jedynie on, spośród wszystkim magów natury, potrafił oswoić te zwierzęta swoim melodyjnym, łagodnym głosem. Od dawien dawna nie widziałem takich strzał. Jego strzał.
Ja, Kilves sellardo Jardaves, władca Ghaardów i namiestnik Pustkowi, w jednej chwili utraciłem grunt pod stopami i całą swoją stabilizację.
Odsłoniłem zęby jak zwierzę, którym w istocie byłem.
 - Gdzie.
To nie było pytanie. Ja, przestając nad sobą panować, niskim, warczącym głosem wydałem mu rozkaz odpowiedzi. Przestałem być tym arystokratą, którego udawałem przez większość czasu.
Byłem sobą. Bestią łaknącą krwi. I wyjaśnień.
Dlaczego ukrywał się przede mną przez tyle lat?!
*



 - Ał! - krzyknąłem, starając nie wiercić – Ała! Ahh!... No weź, przecież nie musisz... Jaał!!! Na wszystkich bogów, Samandrielu! - narzekałem tak już kilka dobrych minut, kiedy zmieniał mi opatrunek – Dlaczego to tak przeraźliwie piecze??
 - A kto ci kazał chodzić samotnie po nieznanych terenach, co? - odparł karcąco elf, zawiązując węzeł nad moim barkiem – Ciesz się, że żyjesz. Sam do tej pory się temu dziwię.


Tak oto przekomarzaliśmy się od samego rana, gdy mój cudowny wybawca postanowił zrobić mi pobudkę tuż po wschodzie słońca – a ja nie lubiłem wstawać wcześnie, z czego wynikło moje teraźniejsze, podwójne rozdrażnienie. Leżałem jeszcze na łóżku, bo uparł się, że tak będzie mu łatwiej oczyścić ranę. (Nie widziałem specjalnej różnicy, ale on był zadowolony – o ile dobrze to odczytywałem – więc wolałem się nie spierać. Ale obudzić i tak się obudziłem, więc nie byłem za bardzo w humorze, żeby nie powiedzieć: nie byłem w nim wcale.) Samandriel dokończył opatrunek i zawahał się na moment, nadal trzymając ręce na mojej klatce piersiowej. Pewnie bym tego nie zauważył, ale teraz byłem bardzo wyczulony na dotyk i ciepło jego rąk bynajmniej nie umknęło mojej uwadze. Szczególnie, że było ono teraz w zupełnie innym miejscu niż związana, podarta na pasy tkanina.


 - Na wszelki wypadek zdezynfekuję jeszcze... tutaj. - oznajmił po dłużej chwili, jakby wyrywając się z zamyślenia – Poczekaj chwilę.
Wstał szybko i odszedł na drugi koniec pokoju, jakby właśnie przed czymś uciekał.
Uniosłem brew. W porządku, to było dziwne. Samandriel się... speszył?
Bogowie, tak.
Gdy wracał z jakąś maścią, mógłbym przysiąc, że widzę ślad rumieńców. Nie wiem czemu i mi zrobiło się nagle gorąco. I tak jakoś...poczułem intymność między nami dwoma.
Elf usiadł na krawędzi łóżka, uśmiechając się do mnie nieco przepraszająco.
 - Mogę? - zapytał, a w jego głosie zadrżała nagle niepewna nuta.
Bogowie. Tak, oczywiście, że mógł. Mógł cokolwiek tylko zechciał.
Wszystko, dałbym mu wszystko.
 - Mhm. - mój głos odmówił współpracy, więc mruknąłem w przyzwoleniu i popatrzyłem na jego smukłe dłonie, na to, jak nabierał trochę maści. I w tym momencie w mojej głowie zagościł bardzo, bardzo nieprzyzwoity obrazek.
On i ja, nago, spleceni na łóżku, w skotłowanej pościeli.


Kiedy mnie dotknął, wciągnąłem głośno powietrze i popatrzyłem w bok, zdegustowany własnym zachowaniem. Miałem wrażenie, że elf jest spłoszony, kiedy patrzyłem na to, co robił. Ba, on naprawdę był wtedy jakiś onieśmielony, niepewny. Jego dłonie dotykały mojej skóry delikatnie niczym muśnięcia skrzydeł motyla, tak, jakby wcale tego nie robił. Ale ja bardzo chciałem, żeby to zrobił. Pragnąłem jego dotyku najbardziej na świecie, a on był taki daleki, niedostępny. Był, jakby go nie było, i chyba dlatego tak mnie to irytowało. Nawet kiedy siedział obok, wiedziałem, że ja nie mogę go nawet tknąć, że nie będzie tego chciał - poza tym sam nie chciałem skalać tym dotykiem jego nadnaturalnego piękna. Bo gdzie ja, zwykły śmiertelnik, mógłbym równać się z taką doskonałością? Kiedy wcześniej porównywałem go do anioła, byłem całkowicie poważny.


Jego dłoń otarła o moją skórę z większą siłą, przesunęła po mięśniach na brzuchu. To skutecznie skupiło moją uwagę. Mogłem przysiąc – na wszystkich bogów, których znałem – że tam, gdzie mnie dotykał, nie było absolutnie żadnego zadrapania. On...
Może naprawdę mu się podobałem?
Powiódł palcem po jednej z moich starych blizn, zupełnie zapominając o świecie. Zapomniał się. Samandriel się zapomniał i właśnie dlatego jego ręka znalazła się przy moim obojczyku, gładząc tam cienką, napiętą skórę.
Chyba nawet przestałem oddychać. Za żadne skarby świata nie chciałem przerywać jego transu, chociażby się paliło i waliło. Ale zdradziło mnie serce. Słyszałem je nawet ja, jak dudniło w przyspieszonym rytmie.
Elf zamrugał, próbując się z czegoś otrząsnąć. A potem zrobiłem coś zupełnie nieprzemyślanego.


 - Jeszcze tutaj... - szepnąłem, oddychając szybciej niż zwykle. Miałem ściśnięte gardło i rozszerzone źrenice, jakbym był pod wpływem jakiegoś narkotyku. - ...Tu.
Bardzo ostrożnie ująłem jego dłoń i przyłożyłem ją do swojego policzka.
Moje serce waliło o klatkę piersiową, jakby chciało się wyrwać na wolność, do niego.
Świat stanął w miejscu.
Niczym w zwolnionym tempie jego złote oczy odnalazły mój rozogniony wzrok, zatonęły w nim, wyrażając więcej, niż kiedykolwiek dotąd mi powiedział. Chciałem się w tym zatracić, zniknąć w jego prastarym, mądrym, łagodnym spojrzeniu. Nie było już mnie, było jedynie serce, które zupełnie zwariowało. To ciepło, ta akceptacja wprawiły je w niemal szaleńczą radość.


Pragnął mnie. Musiał mnie pragnąć! Tak nie patrzyli przecież przyjaciele.
 - Dość. - jego stanowczy głos otrzeźwił mnie niczym kubeł zimnej wody, tak, jakby Samandriel domyślił się, o czym właśnie myślałem – Idę zrobić śniadanie, będzie niedługo. Ubierz się i doprowadź do porządku, dzisiaj pokażę ci mój las.
Tymi słowami zakończył całą sprawę. Wstał lekko, jakby zupełnie nic się nie stało. Zagryzłem zęby, bardzo starając się nie okazać rozczarowania. Zdusiłem jęk protestu.
No tak, jak zwykle pomyślałem sobie za dużo i sam podkopałem pod sobą dół. Sposób, w jaki zebrał rzeczy i wyszedł, mówił mi bardzo jasno o tym, co sądził na ten temat Samandriel.
To nie powinno było zajść.
Nigdy.
Poczułem się bardzo samotny. W końcu – gdzie mi było do elfów, do ich elegancji, klasy, dostojeństwa? Źle, że robiłem sobie nadzieje. Na dobrą sprawę sam przygotowałem sobie grunt pod problem, który nie powinien nawet wykiełkować. Nie zasługiwałem na jego uwagę, nie taką, jakiej bym chciał. Prawdopodobnie nie zasługiwałem też na to, żeby mnie ciągle ratował.
Znów poczułem kłucie pod sercem, ale tym razem nie tak, jak zwykle. Teraz te kolce były zimne.
Pogarda. To właśnie tym raniły ów słaby, emocjonalny, niegdyś nieczuły organ.

Dawna znajoma powróciła gnębić mnie dalej a ja nie wiedziałem, czy przypadkiem nie miała w tym racji. Byłem ponoć wynaturzeniem, prawda? Świat ciągle mi to pokazywał.

2 komentarze:

  1. Oh, dlaczego Samandriel tak go potraktował, no? To była taka romantyczna chwila a on ją musiał zepsuć. Najpierw biedaka olśnił swoim pięknem a potem zostawił go samego. Mam nadzieję, że później jakoś nadrobi to swoje okrutne zachowanie :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Z pewnością wkrótce to jakoś odpokutuje :D

    OdpowiedzUsuń