Opowiadanie osadzone w klimatach Wiedźmina, brak odnośników do pierwotnej fabuły, fanfiction. Uwaga: przemoc i wulgaryzmy. +18
Rozdział 1
Targ wrzał od
podniesionych głosów, przekleństw i stukotu kół wozów wypełnionych po same brzegi, przejeżdżających z turkotem przez kocie łby. Mieścina zwana
Cittorią urządzała go co pół roku - a wtedy z mało znanego
miasteczka zmieniała się na tydzień w prawdziwy raj dla miłośników
zakupów, bo można tam było znaleźć wszystko; od tkanin
począwszy, przez jadła i trunki godne samych królów, aż po
specjalistyczną broń do zabijania potworów oraz magiczne laski dla
początkujących adeptów owej trudnej i żmudnej sztuki. Słowem, nie brakło tam niczego. Właśnie dlatego pomiędzy kolorowymi
kramami i niepozornymi stoiskami kręciło się wiele podejrzanych
osób. To również było normą.
Samym środkiem
ruchliwej, zatłoczonej ulicy jechał zakapturzony, rosły mężczyzna.
Siedział na karym koniu o rudej grzywie – przemieszczał się
powoli, wręcz leniwie, rzucając na boki krótkie, uważne
spojrzenia. Szukał czegoś, co wyraźnie nie było tutaj powszechne.
Spod ciężkiej, czarnej wełny kaptura wystawały jego białe,
związane włosy.
- Wiedźmin! -
powiedział nagle otyły przedsiębiorca, spierający się
dotychczas o cenę worków zboża – Toż to wiedźmin jedzie!
Na szczęście nikt
go nie usłyszał, bo w powszechnym hałasie niknęły nawet myśli, jednak wojownik w czerni uśmiechnął się krzywo
w bezgłośnej odpowiedzi.
Wiedźmin? Biedny
człowieczek nawet nie wiedział, jak bardzo był w błędzie.
Mężczyzna
zeskoczył z konia i poprowadził go za uzdę do jednego z kramów
gdzie sprzedawano miecze, w którym łysy, lecz potężny sprzedawca
zachwalał ich jakość i przystępną cenę. Na ladzie leżało po
dwie sztuki każdego wyrobu; broń biała, paradna, groty strzał i
włóczni, kolczugi, naramienniki, lance... Znalazły się nawet
łuki, chociaż ich jakość pozostawiała wiele do życzenia.
Przybysz chwycił
rękojeść jednego z mieczy, uniósł go do góry i spojrzał na
odbicie słońca na ostrzu. Refleks przesunął się po jego białych
włosach, błysnął w brązowych, ponurych oczach i padł w końcu
na medalion, który wojownik nosił na szyi. Był to łeb kota
wykonany w srebrze.
Kot. Wiedźmin,
który zdradził. Odszczepieniec, łajdak i mutant, który utracił
swój fach. Niepełnowartościowy zabójca potworów, któremu nie
warto było zaufać. Chodząca kanalia.
- Ile chcesz za
to? - odezwał się niskim, chrapliwym głosem. Wyraz jego twarzy
oznajmiał wszystkim ogromne znudzenie i nawet przy najmniejszych
chęciach nie można tam było dostrzec śladu zaangażowania w
rozmowę.
Sprzedawca spojrzał
najpierw na klingę, a potem na niego. Zacmokał.
- To będzie
jakieś dwieście pięćdziesiąt złotych denarów.
Usta obcego
wykrzywił grymas pogardy. Zacisnął mocniej palce i bardzo
delikatnym ruchem obrócił miecz tak, by ostrze skierowało się do
dołu.
- Doprawdy,
jesteś zabawny.
Podrzucił broń,
złapał za ostrze. Podsunął ją sprzedawcy tuż pod nos.
- Sądzisz, że
coś takiego zasługuje na niemal trzysta denarów? - zapytał
cicho, a jego głos dziwnym sposobem idealnie przebił się przez
wrzawę i umiejętnie wwiercił w uszy rzemieślnika - Zbrocze jest
zbyt szerokie, głowica za lekka, a okładzina na rękojeści
nierówna. Naprawdę nazywasz to bronią na potwory? Powinieneś się
wstydzić.
Tamten tylko
prychnął, wycierając ręce o szmatę. Nie patrzył mu w oczy,
wyglądając jak zganiony uczniak. Mruczał coś do siebie, co przy
bliższym poznaniu nie było zbytnio sensowne.
- Nie to nie. -
powiedział w końcu obrażonym głosem, próbując odebrać miecz –
Jaśnie panu nie pasuje, może nie kupować.
- Istotnie. Mogę.
- mężczyzna przechylił się przez ladę, zrzucając z siebie
kaptur. - Mogę też dać ci za niego trzysta, jeżeli odpowiesz mi
na jedno pytanie.
Sprzedawca zrobił
wielkie oczy i wypuścił szmatę, starając się nie okazywać
zbytniego podniecenia.
- Tak? A jakie to
pytanie? - rzucił bez namysłu, także przechylając się ku
obcemu. - Odpowiem, jeśli będę wiedział. Powiem wszystko, co
tylko trzeba.
Kot odsłonił zęby
w dziwnym, drapieżnym uśmiechu. Przesunął palcem po ostrzu
klingi, tak jakby pieścił skórę swej ulubionej kochanki.
- Gdzie jest
pierwowzór tego miecza? Jego replika... kiepsko ci poszła –
powiedział pogardliwie, po czym bezceremonialnie chwycił go za
gardło, dłonią uzbrojoną w stalową rękawicę.
Vidhar wyjechał z
miasta z zadowolonym uśmiechem, równie ciężką sakiewką co
wcześniej oraz informacją, której szukał od ponad tygodnia.
Trafił na trop broni, jakiej odnalezienia podjął się dokładnie w
tym samym miesiącu. Mag z Akademii o bliżej nieokreślonym wieku i
zbyt dużej jak na niego szacie, zaproponował mu niemałe
wynagrodzenie za odnalezienie swojej zguby. Dla Kota była bez
wartości, ale czarodziej był w stanie zapłacić za nią
wystarczająco dużo, żeby znudzony degenerat zechciał podjąć się tego
czasochłonnego zadania. Jedyną cechą charakterystyczną broni okazał się wyryty na płazie znak, przypominający trochę splątane
gałązki bluszczu.
Mijał lasy,
przecinał drogi. Od czasu do czasu wdał się w bójkę w
przydrożnej gospodzie albo opędzał się od wieśniaków w
potrzebie, ale pomijając te niedogodności, jego podróż można
było nazwać spokojną. I była taka do chwili, w której
usłyszał...
- Brać odmieńca!
Bij, zabij psubrata, niech bestie zeżrą to ścierwo!
- Bez litości
dla złodziei!
- Jeszcze się
wyrywa, elfi pomiot! Patrzcie go, jaki krewki! A dobrze tak kraść,
co?
Kot zatrzymał się,
przystanął na środku drogi. Przechylił głowę, przyglądając
się jak rozwścieczony tłum przywiązuje samotnego elfa za
nadgarstki do potężnego konaru drzewa, wieszając go tam zupełnie nieludzko, niczym kawał mięsa do ususzenia. A potem zaczęli okładać
go kijami i tym, co akurat mieli pod ręką. Ktoś miał nawet widły.
Samowolna kara,
wyrok ludu. Vidhar spiął konia, nie patrząc na to, jak spętana
ofiara wije się pod ciosami, jak krzyczy z bólu i błaga o ich
litość. Nie chciał słuchać trzasku łamanych kości i
zadowolonych okrzyków tłukących go wieśniaków. Katowali go - i
zdecydowanie robili to z rosnącą przyjemnością.
- Błagam!...
Nie...- jęknął elf, kiedy głos już odmawiał mu posłuszeństwa
– Irra yaire, to nie ja!...
Vidhar już prawie
ich minął. Prawie, bo znów zatrzymał konia, gdy usłyszał te dwa
słowa.
Irra yaire.
W języku elfów było to zarówno poddanie się, jak i wezwanie
jednego z rodów – klanu, który miał w herbie bluszcz.
- Hej, wy! - Kot podjechał do zbiorowiska, brutalnie rozpychając ich
na boki – Co tu się dzieje?!
Jego podniesiony głos i harda postawa wprawiły co po niektórych
wieśniaków w zakłopotanie. Kilku nawet obleciał strach, reszta
jednak patrzyła na niego nienawistnym wzrokiem.
- Dokonujemy sądu na złodzieju, szanowny... - przywódca
samozwańczego sądu popatrzył na niego bojaźliwie – Szanowny
jaśnie panie.
Vidhar mógł sprawiać takie wrażenie. To jak mówił, jak
siedział, jak się zachowywał – każdy jego ruch wskazywał na
nieudawaną grację, wyćwiczenie i całkowitą perfekcję w tym, co
robił. Nie wyglądał jak wyszkolony żołnierz, bardziej jak taki
możnowładca, co dowodził, ale nie podlegał.
Kaptur zasłaniał mu twarz, nie dając rozpoznać jego profesji.
Mówiły o niej jedynie miecze, sztylety i łańcuch, który wystawał
z przepełnionych juków. No i, rzecz jasna, skórzana zbroja ze
stalowymi naramiennikami.
- Jakie jest jego przewinienie? - zapytał Vidhar, mrużąc oczy jak
polujący lampart.
Jakie
by nie było, i tak nie mieli prawa go zakatować.
- To złodziej, panie. Złodziej i odmieniec, tfu!- wieśniak splunął
na ziemię dla odpędzenia złych mocy – Ukradł i zjadł kurę
szanownej uzdrowicielki Arianny!
Kot zrobił kwaśną minę. Spodziewał się podobnej odpowiedzi.
- Ktoś go na tym nakrył? - dopytywał dalej, spokojnym tonem głosu.
Przeciągał to przedstawienie, dając młodemu elfowi chwilę
wytchnienia i obmyślając przy okazji plan. Niezależnie od
odpowiedzi, musiał go z tego wyciągnąć, od tego zależało
przecież powodzenie jego misji.
- Karif. Ten tu – wieśniak wskazał palcem rozradowanego,
obdrapanego młokosa, patrzącego na elfa nienawistnym wzrokiem –
Mój syn.
Tak,
to komplikowało sprawę.
- Elfie, zrobiłeś to? - Vidhar wyprostował się na siodle, dalej
odgrywając postać znudzonego wielmoży. Jego miecze błysnęły w
słońcu niby milczące ostrzeżenie.
- Nie. Nie jadam mięsa. - wyszeptał elf w przerażeniu.
- Dobrze, nieważne. Oddam wam za niego z nawiązką, tylko go
wypuście.
Tłum zaszemrał. Oni wcale nie chcieli tak kończyć zabawy, oj nie.
To zaszło już za daleko.
- Obawiam się, jaśnie panie, że nie możemy. - wieśniak zacisnął
ręce na kiju, który trzymał – To nie człowiek, tylko złodziej
i odmieniec. Należy wymierzyć mu słuszną karę, żeby już
więcej nie gnębił swoimi uczynkami biednych, prostych ludzi. Z
całym szacunkiem, panie, ale musisz stąd odejść.
To
była jawna groźba. Tłum z powrotem zainteresował się wiszącym
na sznurze chłopakiem, ale Vidhar nie zamierzał odpuścić.
Ściągnął kaptur a na jego ustach pojawił się uśmiech, który
można by nazwać niemal krwiożerczym.
- Mi też będziecie wymierzać karę za to, że jestem odmieńcem? -
zapytał warkotliwie, zaciskając palce na mieczu i wyciągając
broń do połowy. Zgrzyt stali przemknął w powietrzu, na powrót
uciszając niespokojny tłum oprawców.
- Wiedźmin! - rozległ się zaskoczony okrzyk.
Mężczyzna wyciągnął broń, stal błysnęła złowieszczo w
słońcu.
- Prawie. - warknął, spinając konia. Był gotów stratować teraz
każdego, kto zechce mu przeszkodzić – Były wiedźmin. Z drogi!
Dotarł do elfa, odciął go od drzewa i zrobił wokół niego kółko,
nie pozwalając podejść wieśniakom. Było ich z piętnastu - a on
był jeden. To, że było ich więcej, bynajmniej nie znaczyło, że
mieli przewagę.
- Wsiadaj – zarządził, zatrzymując konia.
Chłopak rzucił mu spłoszone spojrzenie. Był poobijany i miał
rozciętą wargę, ale chyba nie zdążyli połamać mu kości –
Wsiadaj, albo cię tu zostawię! – syknął zniecierpliwiony Vidhar, trzymając tłum
z daleka jedynie dzięki wyciągniętemu ostrzu.
Elf wsunął się za nim, podtrzymując podstawionego mu
przedramienia. Oplótł Kota w pasie, pozwalając się zabrać z
wioski, gdziekolwiek by to nie było.
- Znajdziecie sobie innego odmieńca do sądzenia – warknął
Vidhar, roztrącając ich na boki – Jest ich wielu, więc z pewnością nie zdążycie
się tutaj zanudzić. Wara od konia, bo zabiję! - zagroził, gdy
wieśniak z widłami próbował podejść bliżej – Z drogi,
szumowiny!
Wyjechał na drogę, żegnany gwizdami i rzucanymi w ich stronę
kamieniami. I to przelało czarę jego opanowania.
Wziął głęboki oddech i wyciągnął w ich stronę dłoń,
składając palce w Znak.
Huknęło, błysnęło i roztrąciło ich jak za podmuchem silnego
wiatru, posyłając z rozpędem na ziemię. Zanim zdążyli się
pozbierać, Kot już zniknął - razem z ich niedoszłą ofiarą.
- Kim jesteś? - zapytał zaledwie siedemnastoletni elf, ścierając
krew z twarzy – Dlaczego mi pomogłeś?
- Nie pomogłem, tylko uratowałem, smarkaczu.
Vidhar zsiadł z konia i poprowadził go za uzdę na pobliską
polanę, pozwalając chłopakowi regenerować siły.
- Uratowałem, bo miałem taki kaprys.
Kłamał,
ale dzieciak nie musiał o tym wiedzieć. Do rzeczy przejdą później,
jak elf przestanie pluć krwią. O ile
przestanie.
- W takim razie jak mam ci mówić? Mój wybawco?
Dobrze, że w jego głosie nie było szyderstwa. Dobrze, bo bardzo by
tego potem żałował. Vidhar nigdy nie miał cierpliwości do
pyskatych niedorostków.
- Vidhar z Sorien, Kot, morderca i nieokrzesany furiat. Wybierz
cokolwiek, jest mi to obojętne – odparł głosem bez wyrazu,
przywiązując konia do drzewa – A teraz złaź, zobaczę, co ci
zrobili.
Vidhar z Sorien,
nieudacznik, morderca i krzywoprzysięzca, inaczej zwany jako Vidhar
Dziewięć Żywotów.
- Nienawidzisz się, prawda? - usłyszał nagle cichy głos.
Kot podniósł na niego spojrzenie.
- Nie lubię wścibskich dzieciaków – syknął, ściągając go z
konia – A jeszcze bardziej nie lubię się powtarzać. Podciągaj
koszulę, elfie. Już. Jak masz wylew wewnętrzny, niepotrzebnie dla ciebie ryzykowałem.
Elf
podciągnął koszulę, ukazując rozległe, fioletowe sińce, ślady
po razach zadanych kijami. Chyba miał złamane żebro, bo oddychał
nieregularnie i ciągle wypluwał krew. To wcale nie zapowiadało się
dobrze.
- Kładź się. - rozkazał Kot, podchodząc do juków w poszukiwaniu
odpowiedniego eliksiru – Dam ci coś, po czym poczujesz się
lepiej. A jeśli nie, to już nic ci nie pomoże.
Chłopak posłusznie wykonał polecenie. Dopiero, gdy mężczyzna
przy nim kucnął, zwrócił też uwagę na to, że elf - nawet jak na
elfa - był zaskakująco ładny.
Miał migdałowe zielone oczy, kształtne, niemal kobiece wargi,
mocno zarysowane kości policzkowe i skośne, regularne brwi. Jego
skóra - tam, gdzie nie znaczyły jej zniekształcenia, sprawiała
wrażenie miękkiej i alabastrowej, jasnej jak u dziecka. Dłonie o
smukłych palcach, wyglądające na bardzo zręczne, z pewnością
należały do artysty. Vidhar zawiesił wzrok na jego ustach,
zapominając na chwilę o świecie.
- Vidhar? - usłyszał jego niepewny głos – Wszystko w porządku?
Kot zdał sobie sprawę, że gapił się teraz na gładki tors tego
nieznośnie ładnego dzieciaka. I zdenerwował się sam na siebie, na
tą własną słabość.
- Oczywiście. Zajmij się sobą, smarkaczu. - warknął
nieprzyjemnie, podając mu fiolkę z eliksirem – I wypij do dna,
bo jak uronisz chociaż kropelkę, to wpakuję ci to siłą do
gardła.
Wstał, otrzepując się z zeschłych już liści. Dni robiły się
coraz krótsze a słońce zaczynało różowić horyzont, oznajmiając
stadom ptactwa, że czas powrócić do starszej i większej części
puszczy w celu bezpiecznego noclegu wśród koron drzew.
Dzieciak miał na sobie za dużą, kremową koszulę, ciemne skórzane
spodnie i miękkie, wysokie, brązowe buty. Oprócz tego nie posiadał
niczego i z pewnością już niedługo zacznie mu być zimno.
Vidhar odwiązał płaszcz spod szyi i rzucił go elfowi.
- Zakładaj to. - mruknął, kręcąc się przy rozbijaniu obozowiska.
Nie poświęcał mu zbyt wiele uwagi, odkąd chłopak wypił
leczniczy eliksir. Właściwie to można by powiedzieć, że nawet
go unikał.
Rozpostarł skóry na prowizorycznym materacu z liści, nazbierał
drew na ognisko, zbudował nawet szałas na wypadek deszczu. Potem
podpalił gałęzie, usiadł przy rosnących powoli płomieniach.
- Vidhar? - usłyszał znowu, a głos dzieciaka jak zwykle był
przepełniony łagodną troską, która skutecznie wytrącała go
ciągle z równowagi.
Kot wpatrzył się w ogień.
Wstał, przysunął do niego derkę, okrył go szczelniej swoim
płaszczem.
Odszedł, zanim ktokolwiek mógł go posądzić o coś takiego jak
opiekuńczość. Bo przecież był odmieńcem, prawda? Zabójcą bez
uczuć, tak o nim mówiono.
Elf był przy nim, zanim nastał świt. Wstał ze swojego miejsca,
zakradł się do mężczyzny i kucnął tuż obok niego, przyglądając
się jego twarzy.
Wiedźmin. Ów mężczyzna był kiedyś wiedźminem, zabijał
odmieńców, będąc odmieńcem - może nawet uczestniczył w
pogromie elfów, który odbył się zaledwie sześć lat temu?...
Może to on zabił mu brata, jedyną osobę z rodziny, która
postanowiła postać w rodzimym mieście? Może.
A może stał się Kotem, bo tego nie zrobił? Enael niewiele
wiedział o wiedźminach, już o odłamach wiedźmińskich nawet nie
wspominając. Lekkim, niemal niedostrzegalnym ruchem odgarnął mu z
twarzy długie kosmyki. Vidhar był sprzecznością, nawet we własnym
wyglądzie. Miał białe, zmierzwione włosy ale ciemny zarost,
czarne brwi i brązowe, wchodzące w rudawy odcień oczy. Jego ciało,
na wskutek wielu lat żmudnych ćwiczeń, zmieniło się w masę
mięśni, ucieleśnioną siłę i machinę do pozbawiania życia - a
jednak potrafił być ostrożny i stąpać tak cicho, jak polujący
kot. Raz sprawiał wrażenie znudzonego, raz wściekłego a innym
razem znów piekielnie z czegoś zadowolonego. Chyba właśnie przez
to stanowił dla elfa zagadkę.
- Co... Ty ...Robisz? - wycedził mężczyzna, otwierając powoli oczy –
Nudzi ci się, dzieciaku?
Enael odskoczył od niego jak oparzony, po czym szybko wycofał się
do tyłu.
- Ja... Ja nie wiedziałem... - zawahał się – Chciałem ci
powiedzieć, że gdybyś miał łuk, to mógłbym coś upolować.
Czuję się już dobrze.
Vidhar podniósł się do siadu i przeczesał włosy palcami. Powoli
odszukał na ziemi rzemień i związał je ciasno na karku.
- Aehh... - westchnął ze znużeniem, nawet nie próbując ukrywać
niezadowolenia – Czy ty widzisz gdzieś tutaj jakikolwiek łuk?
Ponoć elfy mają dobry wzrok. Czy ja ci wyglądam na łucznika?
Naprawdę, jak już musisz mnie budzić przed wschodem słońca,
znajdź sobie coś bardziej naglącego. - potarł twarz dłonią i
zwlekł się z posłania, podchodząc do juków. - Zapamiętaj, że
nie lubię kiedy ktoś bez powodu zawraca mi głowę. Szybko tracę nad sobą panowanie, smarkaczu.
Wyjął zapasy prowiantu i rozdzielił go po połowie, podsuwając
część elfowi. Nie bacząc na to, jaka była jego reakcja, sam
przykładnie rozpoczął konsumpcję śniadania.
Powoli
zaczynało świtać. Ptaki odzywały się coraz śmielej, ćwierkały
między gałęziami drzew i przekomarzały się w locie, goniąc za
owadami. Dzień zaczynał się zupełnie zwykle i nie byłoby w nim
nic szczególnego, gdyby nie fakt, że tym razem Kot nie spędzał go
sam.
Był z elfem, młodym, niewinnym dzieciakiem, kluczem do rozwiązania
zagadki. Spojrzał na niego, kiedy ten pałaszował swoją część.
Uroczy – przemknęło mu przez głowę – Ten dzieciak
naprawdę jest uroczy.
I zganił się za tą myśl. Była niegodna Kota.
- Chodź no tu. - zarządził, kiedy najedzony i zadowolony elf usiadł
pod drzewem, doceniając chwilę, w której nie cierpiał już głodu
– Sprawdzimy, czy rzeczywiście czujesz się tak dobrze, jak
wyglądasz.
Enael wstał lekko i sam, z własnej woli rozpiął sobie wymiętą
koszulę. Sińce z wczoraj zaczynały się goić i – co
najważniejsze – nie pluł już krwią. Vidhar zacisnął zęby,
zdając sobie sprawę, że nie powinien patrzeć na niego w sposób,
w jaki właśnie to robił. Takie uczucia zarezerwowane były dla
ludzi, nie dla mutantów. Kot potrząsnął głową i krótkim gestem
kazał mu się ubrać.
- Dobrze. To teraz odpowiesz mi na kilka pytań.
Powiem Ci szczerze, że mnie zaskoczyłaś :D Wiedźmin <3 Jakoś nie spodziewałam się, że napiszesz coś w tych klimatach. Mam teraz przez to ochotę zagrać w drugą część wiedźmina. Planujesz dopisać jeszcze jakiś ciąg dalszy? Na prawdę mi się spodobało
OdpowiedzUsuńW założeniu miała być to trylogia, więc tak, zamierzam :) Odgrażałam się wcześniej, że to zrobię i wynik tego padł dzisiaj z rana, tuż po przebudzeniu. Im więcej zaskoczeń, tym lepiej, to moja pisarska dewiza. Pokornie proszę jeszcze o dodawanie ocen pod postami, bo dzięki temu wiem, co poprawić i jak je ulepszyć, aby czytało się wygodniej :>
OdpowiedzUsuń