Arathon
Prolog
Złudne nadzieje
wypełniające me dawne życie były jedynie namiastką
nieobliczalnej przyszłości, z jaką przyszło mi się zmierzyć.
Mijały lata, mijały wieki, a problem pozostawał ten sam. Co
gorsza,narastał z każdą godziną.
Jedyną radą
byłaby śmierć.
Ale nie chciałem
stosować tak radykalnych metod. Jeszcze nie.
Miałem w końcu
misję do wykonania.
*
Delikatny szelest
wiatru przemykającego pomiędzy gałęziami drzew oraz odgłosy
budzących się do życia nocnych zwierząt obwieściły na dobre
zapadnięcie zmroku. Polana oświetlona srebrną, mglistą łuną
księżyca nie gościła żadnych żywych stworzeń, ale nie była
jednak pusta.
Pośrodku niej stał
wampir, skąpany w blasku pełni.
Nieumarły powoli
zwrócił swą twarz w kierunku jaśniejącego dysku z wyrazem niemal
ekstatycznego uniesienia, a jego rozłożone ręce o dłoniach
skierowanych ku górze nadawały mu wyglądu najwyższego kapłana,
który dziękuje swym bogom za nadejście nowego dnia. Smukła
sylwetka mężczyzny odznaczała się kredowobiałą skórą widoczną spod
warstwy ciemnych, poszarpanych i ochlapanych zaschniętą już cieczą
ubrań, miejscami wiszących na nim w żałosnych strzępach. Stał
nieruchomo, pozwalając by wiatr poruszał jego czerwonymi włosami,
przywodzącymi na myśl leniwe fale w morzu krwi. Przymknięte oczy
lśniły spod gęstych rzęs wewnętrznym, złowrogim blaskiem, a
uchylone usta ukazywały wydłużone kły.
Nagle jego ciałem
targnął silny dreszcz. Szaroczarne tęczówki zasnuły się mgiełką
nieświadomości, gdy wampir wyprostował się, wyprężył i
zasyczał gardłowo do otaczającego go mroku. Zakołysał się
powoli na boki, odrzucił głowę do tyłu. Pieśń lasu krążyła w
jego żyłach niczym narkotyk, energia księżyca napełniła go
pobudzając wszystkie zmysły, nasilając z każdą chwilą głód
krwi. Zaczął poruszać się w rytm tylko sobie znanej melodii,
melodii śmierci - najpierw spokojnie, wiedząc, że na wszystko
przyjdzie pora, potem coraz szybciej, gdy rytm zaczął nagle przybierać na sile.
Jego ruchy były pełne gracji, wyważone, całkowicie kontrolowane - wabił samym sobą,
przypominając zaklętą przez grajka kobrę, mogącą ukąsić w
każdej chwili. Mięśnie prężyły się pod nieskazitelną skórą, a coraz gwałtowniejsze zrywy do złudzenia przypominały walkę
- przecinane pazurami powietrze świszczało głucho przeciwko tej niezasłużonej karze, lecz wampir nie wydawał przy tym najmniejszego
dźwięku, nie słychać było jego oddechu; zdawał się być
marą, ułudą nieistniejącą w rzeczywistości. Gdyby chciał
kogokolwiek skusić, zapewne zrobiłby to bez trudu, lecz w pobliżu
nie było nikogo, kto mógłby posłużyć mu za ofiarę. Nie miał
też widzów, ale i nie chciał ich mieć. Żądza krwi ogarniała
całe jego jestestwo, zaćmiewała myśli, wyostrzała ruchy...
Podsuwała pieśń gwiżdżącą mu w uszach, coraz szybszą i
głośniejszą, basowo wibrującą w głowie, wyjącą wręcz nie
do zniesienia.
Z jego gardła
wydobył się ochrypły krzyk, gdy głód powalił go na kolana. Wbił
w ziemię zakrzywione na kształt szponów palce i pozwolił, by
dopiero wtedy rozeszła się po nim fala bólu zmieszanego z
rozkoszą. Blask księżyca oświetlał łagodnie jego dygoczącą
sylwetkę, która znieruchomiała, gdy rozjarzony dotąd nieboskłon
zasnuły kłębiaste chmury.
Dyszał teraz nierównomiernie, opierając czoło o ziemię. Czerwone włosy
rozsypały się bezładnie wokół niego.
Klęczący pośrodku
polany mężczyzna ponownie uniósł twarz w kierunku nieba, tym
razem będąc całkowicie wypranym z emocji, przypominał rzeźbę
wykutą w marmurze. Otworzył ciemne oczy przepełnione głodem krwi;
jednak już nie szałem,bo znowu go opanował - tak, jak i za każdym
razem od kilkunastu stuleci, odkąd się narodził i był zmuszony z
nim walczyć. Potem powstał powoli, znowu opanowany, a na jego ustach
zagościł niezmienny, złośliwy uśmiech.
Arathon skierował
swe kroki ku traktowi, wiedząc, że i tej pełni łowy będą
pomyślne.
Inne możliwości po
prostu dla niego nie istniały.
*
Pięćdziesiąt lat wcześniej
,,Wy, którzy
zapomnieliście o swych korzeniach - wy, którzy błagacie łaski,
przebaczenia wśród swych ofiar; wy, godni pożałowania tchórze
gnący karki pod jarzmem ludzkości, skalani ich człowieczeństwem,
pielęgnujący sumienie, wyznacznik przegranych - gardzę wami,
ścierwa, niegodni jesteście miana wampira, niegodni istnienia na
świecie, którym rządzi pierwotna siła, nasza siła.
Nasze
karki nie ugną się pod jarzmem śmiertelnych, nasze
ciała nie będą im służyć. My, czystokrwiści, sami
jesteśmy prawem i katem jednocześnie, bo wieczność to dar dla
wytrwałych i przekleństwo dla słabych. Dzień, w którym
człowiek opanuje świat, będzie ostatnim dniem naszego panowania.
Błękitna krew zostanie skalana, czarnoksiężnicy spłoną w mękach
słońca, a synonimem wolności zostanie czysta świadomość. Tylko ty,
Arathonie, możesz uratować nas przed całkowitą zagładą, gdy
nadejdzie era chaosu. Słuchaj mnie uważnie synu, bo nigdy więcej
tego nie powtórzę.
~Znowu masz
wizje? No błagam, tylko nie...
Gdy Gromowładny
zejdzie na ziemię, szukaj na wschodzie Szkatuły Czasu.
Nieprzyjaciel w barwach cienia posłuży ci za drogowskaz, zabierając
to, co dla ciebie najcenniejsze - lecz pozwól mu odejść, bo jego
życie zależy od twej woli. Znak Avarad zabłyśnie wśród gwiazd,
tam, gdzie zatonie słońce. Ocalisz Wiecznych, lecz utracisz siebie.
Wytrwaj Arathonie, bo próby uformują twe jestestwo na podobieństwo
bestii, a lśniący czerwienią Martwy Pałac nie raz sięgnie wtedy
ku twoim zdolnościom.
~Ależ o- ojcze...Co
to wszystko oznacza? Dlaczego akurat teraz? Czemu to właśnie ja?
Ruszaj. Ruszaj i
nigdy nie oglądaj się za siebie. Natychmiast!
~Ale przecież...
Bez dyskusji!
~Ojcze! To
jest głu...
Wynocha!!!
...
~...Dobrze.
Będzie jak rozkażesz.
Oby ciemność
była po twojej stronie, synu. Żegnaj. Na zawsze.”
*
Arathon
roześmiał się na cały głos, opierając placami o pobliski pień
drzewa. Przeczesał palcami włosy, a potem przesunął dłońmi po
twarzy, zostawiając na niej smugi krwi. Jego podarta koszula również zalana była czerwienią. Powyżej
mężczyzny gałąź uginała się pod ciężarem nabitego na nią i obdartego z ubrań, bezgłowego ciała. Oderwana czaszka leżała
kawałek dalej, a twarz ofiary zastygła w grymasie nagłego
przerażenia.
Wampir
śmiał się coraz bardziej niekontrolowanie - pomiędzy spazmami, w
których ledwo łapał powietrze, wbijał coraz głębiej pazury w
korę drzewa.
Potem
momentalnie spoważniał. Szarpnął ręką, wyrywając i chwytając zręcznie spory kawałek
drewna, po czym spojrzał w górę.
Wyciągnął dłoń i rozpruł ofiarę, przeciągając ostrym
zakończeniem wzdłuż bezwładnego ciała. Potem zaś usiadł na ziemi i uśmiechnął
się samym kącikiem ust. Otworzył
oczy o bezdennych, pochłaniających źrenicach, płonących czystym
szaleństwem, furią rosnącej frustracji.
Szkatuła Czasu nadal leżała poza jego zasięgiem.
A
lata mijały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz