fanfiction z DA2, z Fenrisem w roli głównej.
zadedykowane dla Mary Stanford
część 1
Fenris rzucił butelką o
ścianę i gwałtownie podniósł się z miejsca, a potem wyszedł –
wściekły - ze swojej posiadłości. Mógł zrobić wiele dla
Hawke'a i jego drużyny, ale tym razem miarka się przebrała. Nie
był przecież chłopcem na posyłki! Hawke specjalnie jego wysłał
do obozu qunari, żeby zaniósł ich arishokowi jakąś kolejną,
bzdurną wiadomość, ale elfowi wcale się to nie podobało. Miał
swój honor. Miał swoją dumę. A przede wszystkim nie uśmiechało
mu się iść do qunari... samemu. Nie, żeby kiedykolwiek coś mu
się uśmiechało.
Tylko głupcy szli do
nich w pojedynkę! Fenris obiecał sobie solennie, że przy
najbliższej okazji, gdy tylko dorwie Hawke'a, złoży mu
wypowiedzenie. Albo przynajmniej spróbuje. Chociaż nie był pewien
czy ten jego wzrok zbitego szczeniaczka nie sprawi przypadkiem, że
znowu zapomni, co miał mu powiedzieć. A właściwie co chciał na
nim wymóc... Na jedno wychodziło!
Przemierzył zaciemnioną
uliczkę, zmierzając prosto do Doków. Był zupełnie zatopiony w
myślach... i nie spodziewał się, że ktokolwiek o tej porze także
będzie szedł jego trasą. Absolutnie tego nie przewidział.
Uderzył gwałtownie w
coś twardego, odskoczył, zaklął i wyciągnął w samoobronie
miecz. Znaki lyrium paliły go żywym ogniem, powodując na jego
twarzy wyraźny grymas cierpienia. Nie powinien był ani na moment
tracić czujności – zawsze kończyło się to tym samym!
Wystarczyło małe dotknięcie, jeden nieuważny gest, żeby te
przeklęte symbole posłały mu kolejną dawkę bólu.
Uniósł spojrzenie do
góry, tam, gdzie wycelował broń i gdzie było gardło...qunari.
Samotnego qunari, stojącego (na pozór) bezbronnie.
- Uważaj, jak
chodzisz, tal – vashoth. - wycedził wojownik, zanim dostatecznie
dobrze wycenił ryzyko – Ktoś mógłby pomyśleć, że to był
atak na cywila.
Qunari był sam. Nie miał
miał na sobie znaków klanowych i dopiero teraz dotarło do Fenrisa,
jak dziwnie wyglądał ten osobnik. Qunari... ubrany? Z ozdobnym
łańcuchem na szyi? Zaraz, coś było nie tak. To znaczy – może
kamizelka i spodnie nie były jakimś bardzo kryjącym ubraniem, ale
zawsze to więcej, niż jemu podobni mieli w zwyczaju nosić. Fenris
zmrużył oczy, powoli odsuwając broń.
- Ho. A już myślałem,
że owładnięty morderczą furią elf nie okaże litości
niewinnemu renegatowi, który miał czelność zastąpić mu jego
drogę. To całkiem... miłe. Korne pokłony. - odezwał się byk, po czym wykrzywił
w uśmiechu swe szerokie wargi.
Qunari... z poczuciem
humoru?
- Czy według qun nie
powinieneś być teraz u boku swego arishoka? - zaproponował mu
bezczelnie Fenris, chowając już spokojniej broń za plecy –
Jest noc. Ponoć nie wolno qunarim opuszczać obozu po zmroku.
- Na Stwórcę, nie!
Nie jestem wyznawcą qun. I nie mieszkam w obozie, jeśli tak cię
to interesuje. Mieszkam tam – wskazał ruchem głowy pobliską,
rozpadającą się posiadłość – I chciałbym już tam wrócić,
jeśli łaska. - odparł ubawiony rogacz, mierzwiąc sobie strzechę
białych włosów – Jak błyskotliwie zauważyłeś, mamy noc.
Elf zmełł kilka
przekleństw i minął dziwnego byka bez kolejnych słów, żeby nie
zdenerwować się jeszcze bardziej. Już zanim wyszedł z domu
wiedział, przeczuwał, że to nie będzie przyjemna wyprawa.
Qunari, ubrany, z
poczuciem humoru? Świat Fenrisa przewrócił się do góry nogami.
Nie wiedział tylko, czy ma się tym cieszyć, czy wręcz przeciwnie.
Wybrał więc - jak zwykle - ponure milczenie.
- Hal hardas! Ivn' arib
rihan quna!
W obozie rozbrzmiał ryk
wydobywający się z setek gardeł rozjuszonych qunarich.
- Kirkwall spłynie
krwią!
Ryk aprobaty rozbrzmiał
ponownie.
- Bez litości dla
kabethari!
Głos popłynął potężną
falą, wprawiając w drgnienia nawet mury.
- Mają ostatnią
szansę na oddanie nam naszej własności – warknął Arishok,
zaciskając pięść na drzewcu topora – Albo wszyscy z miasta
zostaną zmasakrowani!
To nie było
sprawiedliwe. Jego życie stanowiło jedną wielką porażkę. Nie
miał niczego, co mógłby uznać za wartościowe, nie miał nic, co
mógłby nazwać naprawdę swoim. Odebrano mu wolną wolę w
momencie, w którym wstęgi białego lyrium przepaliły mu na zawsze
skórę. Mógł nienawidzić magów, nie zgadzać się z żadnym z
nich, a mimo to i tak musiał korzystać z czegoś zupełnie
nienaturalnego, czegoś, czym pogardzał na równi z czarami. Z mocy
lyrium, z umiejętności, które nabył tylko dzięki niemu. Nie mógł
marzyć o normalnym życiu, o rodzinie. Nawet tego nie chciał. Bał
się marzeń. Niespełnione marzenie mogło zaboleć dużo bardziej,
niż całe pokłady magii wlane do ciała.
Puste uliczki skręcały
ostro, zmuszając go do większej uwagi. Doki miały wiele
przypadłości, ale główna z nich należała do wałęsających się
wszędzie szajek bandytów, którzy byli w stanie ograbić każdego,
nawet dziecko czy starca, o ile mieli oni przy sobie jakieś
pieniądze.
,,Świat nie jest taki,
jak ci się zdaje, Fenrisie”- mawiała Avelina, gdy przychodził do
niej z prośbą o zmienienie trasy strażniczych patroli - ,, Jesteś
zgorzkniały, to dlatego widzisz go w czarnych barwach. Kiedy byłam
z Hawke'iem na wyprawie...”
Hawke. Wszędzie Hawke.
Fenris nie mógł się od niego uwolnić, chociaż bardzo tego
chciał. Trzymała go przy nim tylko przysięga, obietnica odpłacenia
się poprzez czynną pomoc w jego misjach. Naprawdę nienawidził
magów, a Hawke właśnie nim był. I nawet szacunek, jakim go darzył
nie był w stanie sprawić, by nienawidził go choć trochę mniej.
Oczywiście, elf miał się
za mistrza w ukrywaniu zbędnych emocji i nigdy się tym przed nim
nie zdradził, lecz było mu coraz ciężej tolerować jego rozkazy
oraz nieustające zwierzchnictwo.
Brunet kojarzył mu się
z Danariusem, jego poprzednim panem, choć na pierwszy rzut oka
całkiem się od niego różnił. Miał w końcu dystans do magii,
bardzo silną wolę no i ten nieustający humor, który potrafił
obrócić w żart nawet najcięższą zniewagę rzuconą przez
Fenrisa... Właściwie to stanowili swoje całkowite przeciwieństwa.
Jak niby mógłby dogadać się z kimś tak irytującym i
niepoważnym?
Kopnął jakiś leżący
na bruku kamień, który potoczył się po ziemi i doturlał do
poprzecznej uliczki, w której... Czekała na niego zasadzka.
Dziesięciu bandytów
rzuciło się na niego z bronią, nie siląc się nawet na
zastraszanie. Byli tam ludzie i krasnoludy, i wszyscy razem zamknęli
go w ciasnym kręgu.
- Zostaw miecz i padnij
na kolana. - powiedział jeden z nich – Ale najpierw rzuć nam
sakiewkę z monetami.
Fenris już po raz drugi
przeklął swoją nieuwagę. Odruchowo sięgnął do sakwy,
sprawdzając jej ciężar, ale... Nie było jej tam. Zamrugał
zdziwiony. A mógłby przysiąc, że wychodząc z domu, miał ją
przy...
Qunari. Przeklęty
qunari. Tylko on mógł go okraść. Ale jak? Jakim cudem? Przecież
zobaczyłby jego wielkie łapska, zanim byk w ogóle zdołałby je
zbliżyć! Chyba, że faktycznie miał dzisiaj zły dzień i
wszystko, co go spotykało, musiało koniecznie obrócić się na
jego niekorzyść.
- I tak bym tego nie
zrobił. - elf odsunął rękę od paska, wzruszył ramionami –
Spotkaliście niewłaściwą osobę.
A potem momentalnie wyjął
broń, która w jego dłoniach zmieniła się zaledwie w rozmazane,
wirujące jak kosa ostrze.
- Halam
sahlin! - warknął Fenris, zabijając dwóch napastników naraz –
To się nazywa...
pech.
Zabijał,
jaby był do tego stworzony – w końcu to właśnie robił przez
całe życie. I prawie miał szansę wygrać, gdyby nagle któryś z
napastników nie zdzielił go przez głowę rękojeścią miecza. Elf
zatoczył się, zgiął w pół, padł na ścianę niesiony siłą
uderzenia. Opadł na kolana, plując wokół krwią. Gdyby potrafił
zebrać teraz myśli, zastanowiłby się pewnie, dlaczego to zawsze
on musi odpowiadać za durne decyzje Hawke'a. Szczęście w
nieszczęściu, nie potrafił. Uśmiechnął się gorzko, wiedząc,
że jest już za późno na zablokowanie kolejnego ciosu, słyszał nawet jego świst.
Uderzenie
jednak nie nastąpiło. Gdzieś z góry dobiegł go zachłyśnięty
bulgot, jakiś jęk, trzask łamanych kości. A potem nastała cisza.
Fenris
otarł przedramieniem usta i wsparł się na mieczu, prostując ze swoją starą, wypracowaną dumą. Zobaczył nie kogo innego, tylko
tego qunari, który wpadł na niego w Górnym Mieście.
- Zdaje
się, że coś zgubiłeś, elfie. - qunari rzucił mu sakwę z
pieniędzmi – Następnym razem uważaj, jak chodzisz. Nie jestem
pewien, ale zdaje się, nie ma większej rasy od mojej - oprócz
ogrów. I poruszam się podobnie głośno, co pijany słoń. Nie wpadaj
na mnie więcej, w porządku? - puścił dwójkę bezwładnych
ludzi, których przed momentem zderzył głowami w swoich łapach –
Co ty właściwie robisz o tej porze w Dokach?
Zniechęcenia
na twarzy elfa ustąpiło miejsca rozdrażnieniu. Starł krew z
rozdartej skroni.
- Nie
minął kwadrans, a ty już zacząłeś się o mnie martwić? -
prychnął, przywiązując sakwę do pasa. Nie podniósł na niego
wzroku, nie miał do niego żadnego interesu. Qunari był innego
zdania.
- To
tak, jak ty po pierwszej minucie zapytałeś mnie o to, gdzie
mieszkam. - byk znów się uśmiechnął, wielce rozbawiony sytuacją
– Jesteśmy chyba kwita?
Podniósł
wzrok. Tak, podniósł, wbił go w bezczelną istotę i również
posłał mu coś w stylu uśmiechu, choć bardziej był to chyba
grymas złości.
- Dareth
shiral. - rzucił mu oshle na pożegnanie, chcąc szybko opuścić
Doki i wypełnić zadanie, żeby móc w końcu zaszyć się w swoim
pokoju i mieć ten przeklęty dzień z głowy, lecz kiedy próbował
przejść obok tego potwora, qunari bezczelnie złapał go za
nagarstek! To przelało czarę całego opanowania, jakie jeszcze
miał. Wyrwał się z furią, znaki lyrium rozjarzyły mu się na
niebiesko, a dłoń opancerzona w rękawicę wystrzeliła prosto w
zaskoczony pysk byka.
Trzask!
Dźwięk uginającej się stali poniósł się echem wzdłuż krętych
uliczek, wprawiając qunariego w jeszcze większe zdziwienie.
- Nigdy...
Więcej... Nie waż się mnie dotknąć! - ryknął Fenris, próbując
zamaskować skrzywienie się z bólu. Osunął się daleko poza jego
zasięg. Ochłonął trochę, oddychając spokojniej. - Ar'din
nuvenin na'din. - wyjaśnił w końcu, nadal zaciskając dłoń w
pięść.
Byk
potarł szczękę, jak gdyby w zamyśleniu.
- To
cię bolało. - zrozumiał w końcu, mierząc elfa przepraszającym
wzrokiem – Nie wiedziałem. Wybacz.
Fenris
rąbnął pięścią w ścianę, aż odsypał się kawałek cegły.
- Nie
potrzebuję twojego współczucia! Po prostu się odwal! Wracaj,
skąd przyszedłeś! Już, zjeżdżaj!... - Fenris zachwiał się,
chwycił za głowę, zacisnął mocno oczy, jakby to wszystko
było tylko koszmarem, z którego mógł się zaraz obudzić –
Odejdź! Zostaw mnie w końcu.
Kręciło
mu się w głowie. Z pewnym zdumieniem uniósł dłoń do ust, gdzie
poczuł smak świeżej krwi. Krwawił z nosa. Był coraz słabszy.
Uderzenie w potylicę nigdy nie kończyło się dobrze, nigdy.
- Potrzebujesz
maga. - zauważył qunari, nadal stojąc w bezpiecznej odległości od niego –
Natychmiast ktoś cię musi obejrzeć.
Elf
przytrzymał się ściany i poszedł wzdłuż niej, coraz bardziej po
omacku. Ciemniało mu przed oczami. Wstrząsnęły nim torsje, ale
zdołał je powstrzymać.
- Nie!
Żadnych magów! Choćbym miał tu zdechnąć, nie chcę mieć z
nimi nic!... - zsunął się po ścianie w dół, czując, jak
opadają mu powieki - ...Nic wspólnego. - dokończył niemal
bezgłośnie, nim zupełnie stracił przytomność.
*arishok- dowódca wojsk qunari
***lyrium - esencja magii
**** Hal hardas! Ivn' arib rihan quna! - odpłacą nam za zniewagę
*Halam sahlin - teraz nastąpi koniec. (groźba)
**Dareth shiral - bezpiecznej podróży (pożegnanie)
*** Ar'din nuvenin na'din - nie chcę cię zabić
To jest na prawdę niesamowite jak szybko potrafisz się wczuwać w klimat. I jestem na prawdę pod wrażeniem tego, z jaką dokładnością oddajesz osobowość postaci. Cieszę się, że zainspirował Cię DA. Mam na prawdę ogromny sentyment do tej gry. Nie mogę się doczekać ciągu dalszego :)
OdpowiedzUsuń