W hołdzie dla cyklu Kronik Pradawnego Mroku.
czasy prehistoryczne. Fantasy.
część 1
Jaskinia była ciemna i cicha, mokra od
kapiącej ze stalaktytów wody i szczerząca się iglicami
stalagmitów, wychodzącymi spod ziemi niczym wyszczerbione kły ze
szczęki.
Powietrze stało w miejscu, wilgotne i
przesycone pleśnią. Jedynym dźwiękiem, jaki się roztaczał, było
kapanie z góry pojedynczych kropel i oddechy bestii czających się
w mroku – ich wizgi, warkoty i ujadania, zwielokrotnione echem
płynącym wśród wąskich korytarzy i niknących w końcu szeptami
w czarnych rozpadlinach.
Alkar Szary Wilk również był jedną
z mieszkających tam bestii. Gdy wpadł do jaskini, był jeszcze
człowiekiem; wystarczyło jednak kilka miesięcy wśród ciemności
i strachu, by instynkt przetrwania okroił jego świadomość do
podstawowych odruchów zwierzęcia – walki o jedzenie, terytorium
oraz niezależność.
Pamiętał słońce jak przez mgłę.
Było ogromne, jasne i dające ciepło. Tutaj jednak, w podziemiach
Taor – Gardoh, szlaku jaskiń w górach Czerwonego Kła, jedynym
ciepłem jakiego doświadczył było ciepło ognia ze swojej pochodni
oraz ciepło bijące ze świeżo zabitej zdobyczy.
Szary Wilk był niegdyś szamanem
wioski. Był poważany i szanowany, odganiał złe duchy i błagał
bogów o bogate łowy, w zamian za co miał własną chatę,
wyżywienie i dostęp do ustalonej części łupów przynoszonych
przez wojowników z klanu. Korzystał z wygód, jakie dawało mu
życie, a od czasu do czasu nawet sam wychodził na polowania, by
sprzedać potem zapasy skór lub ziół leczniczych, które zbierał
po lasach. Musiał też co jakiś czas złożyć ofiary bogowi wojny
i urodzaju, to na szczęście należało do jednych z jego ulubionych
zadań w ciągu roku. Właściwie to nie miał wtedy na co narzekać.
Mógł być wręcz z siebie dumny. Do czasu…
Gdy w jego puszczy zaczęła
rozprzestrzeniać się zaraza, wielokrotnie błagał bogów i duchy
przodków o łaskę dla swego klanu, zawsze jednak dostawał odmowę.
Złożył wiele ofiar i darów, i ciągle na próżno – choroba
zabiła połowę z jego ludzi, druga zaś dogorywała w agonii, gdy
odszedł, szukać innej pomocy na górskim szlaku.
Wtedy to osunęła się pod nim ziemia.
Wpadł do rozpadliny, przywaliły go kamienie i kiedy się obudził,
nie wiedział już ani gdzie jest, ani też ile minęło czasu.
Wiedział tylko jedno – że żeby przeżyć, musiał pokonać lub
zastraszyć wszystkie drapieżniki czające się w jaskiniach, musiał
znaleźć dostęp do świeżej wody i musiał zdezynfekować i
uleczyć wszystkie rany, które otrzymał kamieniami od
rozsierdzonego boga podziemi, który go tam uwięził.
Nie były to łatwe zadania. Nie były,
ponieważ jednym z drapieżników był owiany złą legendą tygrys
szablozębny, najbardziej zabójczy i bezwzględny demon mrocznych
bogów, wysyłany na ziemię jedynie wtedy, gdy któryś z ludzkich
klanów stawał się przez nich przeklęty.
Płomień małego ogniska ze
znalezionych, zeschłych brzóz przygasał ciągle młodemu Tanrowi,
wciąż targany wściekłymi porywami zimnego wiatru. Puszcza Ostrzy,
która poprzedzała góry, napawała jeszcze większym przerażeniem
niż zwykle, gdy na nieboskłonie pojawił się zapowiadany z dawna
krwawy księżyc, zwiastun cierpienia i nieuchronnej zagłady. Tanr,
syn Hanara Dębowej Włóczni, trząsł się za skalnym wyłomem,
szepcząc pod nosem modlitwy ochronne do swych przodków. Otulił się
szczelniej niedźwiedzią skórą, zaciskając dłonie na
wyrzeźbionej z kości figurce zoomorficznego boga o pysku pancernika
i miał nadzieję, że to pomoże.
Gdzieś za nim rozległo się
przeciągłe wycie wilków. Choć chłopak był już w wysoko nad
równinami, zwierzęta nadal szły jego tropem. Były równie głodne
co on, w przeciwieństwie jednak do człowieka zostały uzbrojone w
szczęki pełne ostrych i zabójczych kłów, a Tanr jedynie w mały,
zakrzywiony nóż do skórowania, który nie sprawdziłby się w
walce, i w prowizoryczny kostur do podpierania. Niestety, zgubił swą
włócznię podczas jednej z ucieczek i teraz był zdany jedynie na
łut szczęścia i ochronę zmarłych przodków, jeśli miał wrócić
do swojej wioski.
Nadal nie wiedział, jak wytłumaczy w
klanie śmierć swojego brata.
Nikt by mu nie uwierzył, że
zaatakował ich demon. Nikt, nawet ich stary, mądry szaman. Demony
nie objawiały się w ludzkiej postaci, a ten, jak na złość,
przybrał właśnie ludzką sylwetkę.
Poza muskularnym ciałem nie miał
jednak nic więcej z człowieka. Jego głowa była głową kruka.
Jego ręce były szponami. Wrzask, który wydał, kiedy zabijał
Tanrowi brata, również w niczym nie przypominał ludzkich odgłosów.
Tanr został sam w głuszy. Był sam.
Nie został mu już nikt bliski z rodziny. Nie dawał sobie też
większych szans na przeżycie, bo w trakcie walki z demonem został
ranny w nogę, a rana jątrzyła się już od paru dni i spowodowała
u niego gorączkę, przez którą słaniał się, zamiast uciekać.
Skórzane spodnie, które nosił, były przesiąknięte zasychającą
i zamarzającą krwią. Zapasy jedzenia wykończyły mu się noc
wcześniej.
Przeciągłe wycie rozległo się teraz
dużo bliżej, niemal tuż za jego plecami. Tanr odłamał koniec
kija, by ten miał ostry koniec i dźwignął się ciężko z ziemi,
próbując dostrzec przez śnieżycę zarysy bestii.
Nie chciał umierać jak tchórz.
Bogowie bardzo tego nie lubili. Mogliby go nie wpuścić do krainy
łowów, tylko wysłać do krainy ciemności, gdzie przez resztę
czasu cierpiałby głód i zimno. Miał dość i głodu i zimna za
życia. Wolał zginąć w walce, z honorem, jak przystało młodemu
wojownikowi.
Nie widział właściwie niczego przez
śnieg, który siekł go po oczach - i przez gorączkę, która
rozmazywała mu cały świat. Zachwiał się, wydał bojowy okrzyk i
potknął się nagle o wystającą skałę…
I runął, runął w dół, przy wtórze
osuwających się kamieni, i odgłosu sunącej z góry lawiny.
Kiedy przejście jednej z jaskiń
zawaliło się z hukiem i osunęło w dół po rumowisku, Alkar
uniósł głowę znad swojego wysłanego skórami leża. Przez
powstałą właśnie dziurę wpadł do środka podmuch zimnego
wiatru, kłęby śniegu i blask dnia, który nadal panował na
powierzchni. Mężczyzna zasłonił oczy ręką i cofnął się aż
pod ścianę, niemal nie pamiętając tego, jak wyglądał śnieg.
Dopiero po dłuższej chwili, kiedy rumor ucichł, a lawina przeszła
dalej, zabierając ze sobą resztę z części jaskini, postanowił
wychynąć z niedowierzaniem na zewnątrz.
Nie potrafił się wydostać z podziemi
przez cały ten czas, odkąd wpadł do pułapki. Jaskinia miała
wiele odnóg i wiele wyjść, przez które przedostawały się
mniejsze zwierzęta i drapieżne kotowate, które potrafiły się
wspiąć za pomocą pazurów, ale Alkar był w zamknięciu, bez szans
na ratunek. Zapuścił się w niedostępne górskie szczyty w
poszukiwaniu kontaktu z bogami i wpadł w pułapkę, sądząc, że
zostanie w niej do końca życia. Kiedy wyjrzał na zewnątrz,
okazało się, że miał sposobność, by zejść po kamieniach w
dół, na niższe piętra skalne, a potem powrócić na szlak, do
swojej wioski.
Bez zastanowienia narzucił na siebie
leżący nieopodal gruby płaszcz i dwie torby, umieścił za plecami
nową włócznię z kości, chwycił drewniany szamański kostur, i
schował dwa długie sztylety z kłów tygrysa szablozębnego, by
wyjść zaraz poza swe więzienie i zsunąć się ostrożnie w dół,
po wystających ze śniegu kamieniach.
Może kilka miesięcy temu byłby i
spadł, poślizgnął się i zrobił sobie krzywdę takim pośpiechem,
ale po tak długim czasie spędzonym wśród śliskich kamieni i
wilgoci przyzwyczaił się do trudnych warunków i konieczności
szybkiej ucieczki. Kwadrans później był już u podnóża
najmniejszego ze wzniesień, tam, gdzie zastygła lawina, przysypując
i łamiąc rosnące najbliżej drzewa. Chadzał ostrożnie po pniach
i przeskakiwał zwinnie po kamieniach niczym kot, i już zwróciłby
się ku znanemu szlakowi, gdyby nie zobaczył… noża. Małej,
niepozornej broni wystającej ze śniegu.
Broni, która miała na sobie świeżą
krew.
Alkar znieruchomiał i powęszył w
powietrzu. To była ludzka krew. Alkar dawno już nie czuł zapachu
człowieka.
Warknął, przykucnął przy ziemi i
zagarnął dłonią trochę śniegu. Wciągnął zapach tej krwi.
Powoli uniósł nóż, przesuwając go w palcach. Był gładki i
ostry, ze znakami klanu Rysia wypalonymi na rękojeści z rogu. Był… symbolem. Gdzieś tutaj znajdował się człowiek. Może nawet jeszcze
żył. Skoro tak… Zaraza musiała minąć. Alkar był
odpowiedzialny za to, by uratować ocalałych. Nie dlatego bogowie
dali mu wolność od choroby, by teraz pozostawił potrzebującego na
śmierć.
Szturchnął kosturem rozsypane
kamienie, dźgnął mocno w śnieg i sprawdził jego głębokość.
Upewniając się, że nie wpadnie znowu w pułapkę, zaczął
odgarniać szybko głazy i zwały białego puchu. Miał szczęście.
Znalazł żywego jeszcze, choć nieprzytomnego chłopaka, z pewnością
z klanu Rysia, wnioskując po barwach farby na twarzy. Wyciągnął go z
zaspy i przetransportował na stabilny grunt, pod jeden z ogromnych
świerków, który chronił ich od wszechobecnej zawiei.
Alkar Szary był dobrym uzdrowicielem i
szamanem. Swego czasu potrafił uleczyć każdą chorobę, błagając
duchy przodków o odpowiednią pomoc. Teraz jednak nie pamiętał
zbyt wiele z rytuałów, korzystał tylko z tego, co dawały zioła i
maści, które ciągle nosił przy sobie. Opatrzył rannego,
usztywnił mu nogę kawałkiem drewna, który opasał pasmami skóry
i zaparzył zioła nad małym ogniskiem, które osłonił kamieniami.
Wpoił w niego siłą pół kubka naparu, gdy chłopak, półprzytomny,
majaczył w gorączce. Potem zaś nakrył go jedną ze swoich skór i
wdrapał się na drzewo, na gruby konar, z którego miał dobry widok
na las. Przysnął tam, niczym jeden z dzikich kotów, niepomny na
wicher i śnieg. Igły chroniły przed jednym i drugim, a ciepło
bijące z dołu rozluźniało przyjemnie jego zmarznięte ciało.
Alkar zbyt wiele nauczył się od bestii, by ponownie zachowywać się
jak człowiek. Żył i spał jak one, niemal nie pamiętając
znaczenia ludzkich słów.
Tanr obudził się, zlany potem.
Chłopak krzyknął głośno, targany dreszczami. Śnił mu się
koszmar. Najpierw jego brat padł od szponów ptasiego demona, a
potem drugi demon, stwór o łbie tygrysa, porwał go i związał, by
zabić w rytuale pośrodku jaskini.
I znów usłyszał wilcze wycie.
Wycie wielu, wielu głodnych bestii.
A potem kolejne, tuż zza siebie.
Czy ten koszmar nigdy się nie kończył?
Gdzieś za nim trzasnęły nagle łamane
gałęzie, posypały się igły, a dźwięk chrapliwego oddechu
narastał i narastał, jakby potwór miał zaraz powalić go na
ziemię. Tanr poddał się. Nie mógł nawet wstać, o obronie nie
wspominając. Zamknął oczy, czekając na szybki koniec. I wtedy
wycie rozległo się znowu, tym razem przed nim, jakby wilk z tyłu
zupełnie nie zwrócił na niego uwagi, przestępując dalej.
Ale to nie był wilk. To nie
było zwierzę. To był demon ze snu! Demon przeganiał wilki,
odganiając je od swojej zdobyczy! Był ogromny. Miał łeb tygrysa
szablozębnego, szerokie, muskularne barki i kościaną broń, która
wyglądała na zrobioną z ludzkich szczątków.
Tanr nakrył się skórą po uszy, wstrzymując oddech ze strachu.
Bogowie, bogowie!... Jeśli ten potwór
go zobaczy… To będzie koniec. Będzie przeklęty jak on! Zginie.
Umrze tak, jak jego brat, rozszarpany zakrzywionymi szponami!
Potwór odwrócił się… Uniósł
schylony łeb... I warknął, uderzając włócznią o kamień.
Czy to był już początek jego
mrocznego rytuału? Tanr sięgnął po omacku za jeden z płonących
konarów, by obronić się przed siłami zła, ale sparzył się i
cofnął szybko ręce.
Demon ponowił warknięcie… A potem –
Tanr otworzył szeroko oczy – potem jego łeb opadł w tył,
ukazując pod sobą… najzwyklejszego człowieka.
Chłopak niemal zaśmiał się w uldze,
ocierając kąciki oczu.
- Na wszystkie siły ziemi! –
powiedział do obcego – Ale mnie nastraszyłeś!
Ale obcy nie odpowiedział. Usłuchał
za to wołania wilków i odpowiedział im w ich języku, odchylając
głowę do tyłu i wyjąc przeciągle wśród zawiei. Był ślepy na
jedno oko, drugie zaś miało kolor śnieżnego nieba, a nie brązowe
jak u wszystkich innych, zwykłych ludzi, jakby był przeklęty za jakieś mroczne czyny przez bogów.
Tanr przestał się uśmiechać,
obserwując od dołu całą muskulaturę dziwnego przybysza; jego
mięśnie wyglądały jak wyrzeźbione w skale, uda były niemal
grubości ramion, przez lewy oczodół przechodziła pociągła
blizna, a czarne włosy były splątane i długie do pasa, jak u
szalonych pustelników, o których krążyły straszne legendy. Nie
nosił spodni tylko przepaskę ze skór na modłę szamanów i
wysokie, wiązane rzemieniami buty.
Obcy mówił językiem zwierząt. Obcy
nie był z jego świata. Czy przybył tutaj jako kolejny demon?
Warknięcie, niskie i gardłowe,
potoczyło się w jego stronę niczym grzmot lub przekleństwo. Tanr
zacisnął mocno dłonie na skórze, starając się nawet nie
poruszyć ze strachu.
O co mogło mu chodzić? Czy zrobił
coś nie tak?...
Alkar Szary przechylił głowę,
nasłuchując obcych słów. Nikt do niego od dawna nie przemawiał,
była to więc nowość, która wzbudziła jego zainteresowanie.
Chłopak, którego uratował, wyglądał jak młokos. Z pewnością
nie przeszedł Próby Wojownika – wyglądał na to zbyt
niedojrzale.
Spod kaptura ze skóry niedźwiedzia
wystawały kosmyki rudych włosów, a brązowe, sarnie oczy
spoglądały na Alkara z wyraźnym strachem. Młody nie należał do
wysokich ani krępych, mógł w przyszłości nadać się najwyżej
na zwiadowcę, ale na pewno nie wojownika, ani łowczego. Starczyłby
może dla jednego wilka na śniadanie, gdyby Alkar w swojej przezorności nie
uświadomił watasze, że to są jego tereny. Wilki już się więcej
nie odzywały. Szukały teraz innej zdobyczy.
Alkar chciał coś powiedzieć, ale
pomyliły mu się języki, i za nic nie mógł przypomnieć sobie
tego właściwego. Wskazał więc na napar, nakazał napić się go
chłopakowi i przykucnął przy ogniu, odkładając broń na ziemię,
tuż przy swoich stopach.
- Pomagasz mi? – upewnił się Tanr,
nalewając napar do swojego drewnianego kubka – Dlaczego?
Alkar uśmiechnął się, a raczej
wyszczerzył zęby, co wcale nie okazało się przyjaznym gestem.
Chłopak rozkasłał się na dobre, gdy zobaczył u niego ostre kły.
Głuchy pomruk. Skinienie głową.
Więcej Tanr nie mógł od niego wymagać.
- Więc… Więc dziękuję. Nazywam
się Tanr, jestem synem Hanara Dębowej włóczni z klanu Rysia –
przedstawił się mężczyźnie, gdy przestał kasłać, po czym
dodał nieśmiało – A ty?...
Alkar uniósł powoli dłoń, wskazał
na swoją szarą tęczówkę, a potem na naszyjnik z wilczych kłów.
- Ach… - chłopak wydawał się być
bystry – To ty jesteś tym słynnym Szarym Wilkiem z puszczy
Czerwonego Kła? Tym zaginionym szamanem? Powiadali, że porwały cię
duchy. Że dopuściłeś się rytuału, który był z dawna
zabroniony. I, że nie powrócisz. Byłeś w zaświatach? Porwały
cię? Jak w ogóle wyglądają duchy?... – zalał go zaraz
pytaniami – I jak.. Jak właściwie wróciłeś?
Szaman machnął tylko ręką.
,,Śpij” – pokazał w języku
migowym, tym, którym posługiwali się czasem łowczy na
polowaniach, ucinając jego pytania - ,,Teraz”. – dodał.
A potem ponownie wdrapał się na
drzewo i zwiesił z niego niczym pantera. Zarówno kostur, jak i
włócznia, zamocowane były pasami na jego plecach, które w trakcie
snu zsuwał na jeden z boków. Pasami, które przecinały mu
krzyżowo szeroki tors, i które podtrzymywały sakwy z ziołami i
truciznami. Narzucił na głowę łeb tygrysa. I przysnął ponownie,
regenerując siły. W końcu kilka tajemnic nikomu jeszcze nie
zaszkodziło. Nie zamierzał zwierzać się obcemu dzieciakowi.
Tanr założył ręce, obserwując, jak
klatka piersiowa mężczyzny unosi się i opada w regularnych
wydechach, i jak naturalnie przychodzi mu utrzymywanie w górze
równowagi. Musiał przyznać, że szaman bardziej wdał się w
zwierzę, niźli człowieka. Gdyby zechciał, naprawdę mógłby
wmówić innym, że jest krwiożerczym demonem. Nie zachowywał się
typowo. Chłopak miał wrażenie, że ten mężczyzna zwyczajnie
zdziczał w samotności. Może rzeczywiście powrócił ze świata
duchów? Może naprawdę porwały go kiedyś do świata ciemności?
Poza tym, był zbyt przystojny na zwykłego człowieka. Blizny dodawały mu męskości, a mięśnie świadczyły o sile. Czy gdyby zechciał, nie potrafiłby uwieść każdego? Uwieść i omamić, a potem zaciągnąć do świata duchów?
Gdyby tylko Tanr mógł, uciekłby od niego.
Wcale nie był przekonany, czy ten człowiek nie zechce zrobić mu
krzywdy. Jeśli zachowywał się jak zwierzę, i bały się go wilki,
Tanr był w dużo większym niebezpieczeństwie, niż byłby w łapach
watahy. Jednak młodzieniec nadal miał gorączkę i wizja tego, że
miałby opuszczać ognisko i ciepłe skóry nie była na tyle silna,
by przezwyciężyć potrzebę odpoczynku.
Zasnął, rzucając się niespokojnie
pod okryciem i ponownie zapadając w wypełnione bestiami koszmary.
Teraz jedna z tych bestii miała szare oczy i kościaną włócznię.
Kiedy się jednak obudził, Alkara już
nie było.
Co dalej? Co daleeeej.. Prosze napisz więcej !
OdpowiedzUsuńWedle prośby- na blogu jest właśnie dostępna druga część opowiadania :) Zapodam link: http://arkana-avalonu.blogspot.com/2017/08/wilcze-leze-up.html
Usuń