Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

sobota, 12 marca 2016

Wilcze leże


 W hołdzie dla cyklu Kronik Pradawnego Mroku.
czasy prehistoryczne. Fantasy.
część 1 









Jaskinia była ciemna i cicha, mokra od kapiącej ze stalaktytów wody i szczerząca się iglicami stalagmitów, wychodzącymi spod ziemi niczym wyszczerbione kły ze szczęki.

Powietrze stało w miejscu, wilgotne i przesycone pleśnią. Jedynym dźwiękiem, jaki się roztaczał, było kapanie z góry pojedynczych kropel i oddechy bestii czających się w mroku – ich wizgi, warkoty i ujadania, zwielokrotnione echem płynącym wśród wąskich korytarzy i niknących w końcu szeptami w czarnych rozpadlinach. 


Alkar Szary Wilk również był jedną z mieszkających tam bestii. Gdy wpadł do jaskini, był jeszcze człowiekiem; wystarczyło jednak kilka miesięcy wśród ciemności i strachu, by instynkt przetrwania okroił jego świadomość do podstawowych odruchów zwierzęcia – walki o jedzenie, terytorium oraz niezależność. 


Pamiętał słońce jak przez mgłę. Było ogromne, jasne i dające ciepło. Tutaj jednak, w podziemiach Taor – Gardoh, szlaku jaskiń w górach Czerwonego Kła, jedynym ciepłem jakiego doświadczył było ciepło ognia ze swojej pochodni oraz ciepło bijące ze świeżo zabitej zdobyczy.

Szary Wilk był niegdyś szamanem wioski. Był poważany i szanowany, odganiał złe duchy i błagał bogów o bogate łowy, w zamian za co miał własną chatę, wyżywienie i dostęp do ustalonej części łupów przynoszonych przez wojowników z klanu. Korzystał z wygód, jakie dawało mu życie, a od czasu do czasu nawet sam wychodził na polowania, by sprzedać potem zapasy skór lub ziół leczniczych, które zbierał po lasach. Musiał też co jakiś czas złożyć ofiary bogowi wojny i urodzaju, to na szczęście należało do jednych z jego ulubionych zadań w ciągu roku. Właściwie to nie miał wtedy na co narzekać. Mógł być wręcz z siebie dumny. Do czasu…


Gdy w jego puszczy zaczęła rozprzestrzeniać się zaraza, wielokrotnie błagał bogów i duchy przodków o łaskę dla swego klanu, zawsze jednak dostawał odmowę. Złożył wiele ofiar i darów, i ciągle na próżno – choroba zabiła połowę z jego ludzi, druga zaś dogorywała w agonii, gdy odszedł, szukać innej pomocy na górskim szlaku. 


Wtedy to osunęła się pod nim ziemia. Wpadł do rozpadliny, przywaliły go kamienie i kiedy się obudził, nie wiedział już ani gdzie jest, ani też ile minęło czasu. Wiedział tylko jedno – że żeby przeżyć, musiał pokonać lub zastraszyć wszystkie drapieżniki czające się w jaskiniach, musiał znaleźć dostęp do świeżej wody i musiał zdezynfekować i uleczyć wszystkie rany, które otrzymał kamieniami od rozsierdzonego boga podziemi, który go tam uwięził. 


Nie były to łatwe zadania. Nie były, ponieważ jednym z drapieżników był owiany złą legendą tygrys szablozębny, najbardziej zabójczy i bezwzględny demon mrocznych bogów, wysyłany na ziemię jedynie wtedy, gdy któryś z ludzkich klanów stawał się przez nich przeklęty.

*



Płomień małego ogniska ze znalezionych, zeschłych brzóz przygasał ciągle młodemu Tanrowi, wciąż targany wściekłymi porywami zimnego wiatru. Puszcza Ostrzy, która poprzedzała góry, napawała jeszcze większym przerażeniem niż zwykle, gdy na nieboskłonie pojawił się zapowiadany z dawna krwawy księżyc, zwiastun cierpienia i nieuchronnej zagłady. Tanr, syn Hanara Dębowej Włóczni, trząsł się za skalnym wyłomem, szepcząc pod nosem modlitwy ochronne do swych przodków. Otulił się szczelniej niedźwiedzią skórą, zaciskając dłonie na wyrzeźbionej z kości figurce zoomorficznego boga o pysku pancernika i miał nadzieję, że to pomoże.


Gdzieś za nim rozległo się przeciągłe wycie wilków. Choć chłopak był już w wysoko nad równinami, zwierzęta nadal szły jego tropem. Były równie głodne co on, w przeciwieństwie jednak do człowieka zostały uzbrojone w szczęki pełne ostrych i zabójczych kłów, a Tanr jedynie w mały, zakrzywiony nóż do skórowania, który nie sprawdziłby się w walce, i w prowizoryczny kostur do podpierania. Niestety, zgubił swą włócznię podczas jednej z ucieczek i teraz był zdany jedynie na łut szczęścia i ochronę zmarłych przodków, jeśli miał wrócić do swojej wioski. 


Nadal nie wiedział, jak wytłumaczy w klanie śmierć swojego brata.


Nikt by mu nie uwierzył, że zaatakował ich demon. Nikt, nawet ich stary, mądry szaman. Demony nie objawiały się w ludzkiej postaci, a ten, jak na złość, przybrał właśnie ludzką sylwetkę.

Poza muskularnym ciałem nie miał jednak nic więcej z człowieka. Jego głowa była głową kruka. Jego ręce były szponami. Wrzask, który wydał, kiedy zabijał Tanrowi brata, również w niczym nie przypominał ludzkich odgłosów. 


Tanr został sam w głuszy. Był sam. Nie został mu już nikt bliski z rodziny. Nie dawał sobie też większych szans na przeżycie, bo w trakcie walki z demonem został ranny w nogę, a rana jątrzyła się już od paru dni i spowodowała u niego gorączkę, przez którą słaniał się, zamiast uciekać. Skórzane spodnie, które nosił, były przesiąknięte zasychającą i zamarzającą krwią. Zapasy jedzenia wykończyły mu się noc wcześniej.


Przeciągłe wycie rozległo się teraz dużo bliżej, niemal tuż za jego plecami. Tanr odłamał koniec kija, by ten miał ostry koniec i dźwignął się ciężko z ziemi, próbując dostrzec przez śnieżycę zarysy bestii.

Nie chciał umierać jak tchórz. Bogowie bardzo tego nie lubili. Mogliby go nie wpuścić do krainy łowów, tylko wysłać do krainy ciemności, gdzie przez resztę czasu cierpiałby głód i zimno. Miał dość i głodu i zimna za życia. Wolał zginąć w walce, z honorem, jak przystało młodemu wojownikowi.

Nie widział właściwie niczego przez śnieg, który siekł go po oczach - i przez gorączkę, która rozmazywała mu cały świat. Zachwiał się, wydał bojowy okrzyk i potknął się nagle o wystającą skałę…


I runął, runął w dół, przy wtórze osuwających się kamieni, i odgłosu sunącej z góry lawiny.

*



Kiedy przejście jednej z jaskiń zawaliło się z hukiem i osunęło w dół po rumowisku, Alkar uniósł głowę znad swojego wysłanego skórami leża. Przez powstałą właśnie dziurę wpadł do środka podmuch zimnego wiatru, kłęby śniegu i blask dnia, który nadal panował na powierzchni. Mężczyzna zasłonił oczy ręką i cofnął się aż pod ścianę, niemal nie pamiętając tego, jak wyglądał śnieg. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy rumor ucichł, a lawina przeszła dalej, zabierając ze sobą resztę z części jaskini, postanowił wychynąć z niedowierzaniem na zewnątrz. 


Nie potrafił się wydostać z podziemi przez cały ten czas, odkąd wpadł do pułapki. Jaskinia miała wiele odnóg i wiele wyjść, przez które przedostawały się mniejsze zwierzęta i drapieżne kotowate, które potrafiły się wspiąć za pomocą pazurów, ale Alkar był w zamknięciu, bez szans na ratunek. Zapuścił się w niedostępne górskie szczyty w poszukiwaniu kontaktu z bogami i wpadł w pułapkę, sądząc, że zostanie w niej do końca życia. Kiedy wyjrzał na zewnątrz, okazało się, że miał sposobność, by zejść po kamieniach w dół, na niższe piętra skalne, a potem powrócić na szlak, do swojej wioski. 


Bez zastanowienia narzucił na siebie leżący nieopodal gruby płaszcz i dwie torby, umieścił za plecami nową włócznię z kości, chwycił drewniany szamański kostur, i schował dwa długie sztylety z kłów tygrysa szablozębnego, by wyjść zaraz poza swe więzienie i zsunąć się ostrożnie w dół, po wystających ze śniegu kamieniach. 


Może kilka miesięcy temu byłby i spadł, poślizgnął się i zrobił sobie krzywdę takim pośpiechem, ale po tak długim czasie spędzonym wśród śliskich kamieni i wilgoci przyzwyczaił się do trudnych warunków i konieczności szybkiej ucieczki. Kwadrans później był już u podnóża najmniejszego ze wzniesień, tam, gdzie zastygła lawina, przysypując i łamiąc rosnące najbliżej drzewa. Chadzał ostrożnie po pniach i przeskakiwał zwinnie po kamieniach niczym kot, i już zwróciłby się ku znanemu szlakowi, gdyby nie zobaczył… noża. Małej, niepozornej broni wystającej ze śniegu.

Broni, która miała na sobie świeżą krew. 


Alkar znieruchomiał i powęszył w powietrzu. To była ludzka krew. Alkar dawno już nie czuł zapachu człowieka. 


Warknął, przykucnął przy ziemi i zagarnął dłonią trochę śniegu. Wciągnął zapach tej krwi. Powoli uniósł nóż, przesuwając go w palcach. Był gładki i ostry, ze znakami klanu Rysia wypalonymi na rękojeści z rogu. Był… symbolem. Gdzieś tutaj znajdował się człowiek. Może nawet jeszcze żył. Skoro tak… Zaraza musiała minąć. Alkar był odpowiedzialny za to, by uratować ocalałych. Nie dlatego bogowie dali mu wolność od choroby, by teraz pozostawił potrzebującego na śmierć.


Szturchnął kosturem rozsypane kamienie, dźgnął mocno w śnieg i sprawdził jego głębokość. Upewniając się, że nie wpadnie znowu w pułapkę, zaczął odgarniać szybko głazy i zwały białego puchu. Miał szczęście. Znalazł żywego jeszcze, choć nieprzytomnego chłopaka, z pewnością z klanu Rysia, wnioskując po barwach farby na twarzy. Wyciągnął go z zaspy i przetransportował na stabilny grunt, pod jeden z ogromnych świerków, który chronił ich od wszechobecnej zawiei. 


Alkar Szary był dobrym uzdrowicielem i szamanem. Swego czasu potrafił uleczyć każdą chorobę, błagając duchy przodków o odpowiednią pomoc. Teraz jednak nie pamiętał zbyt wiele z rytuałów, korzystał tylko z tego, co dawały zioła i maści, które ciągle nosił przy sobie. Opatrzył rannego, usztywnił mu nogę kawałkiem drewna, który opasał pasmami skóry i zaparzył zioła nad małym ogniskiem, które osłonił kamieniami. Wpoił w niego siłą pół kubka naparu, gdy chłopak, półprzytomny, majaczył w gorączce. Potem zaś nakrył go jedną ze swoich skór i wdrapał się na drzewo, na gruby konar, z którego miał dobry widok na las. Przysnął tam, niczym jeden z dzikich kotów, niepomny na wicher i śnieg. Igły chroniły przed jednym i drugim, a ciepło bijące z dołu rozluźniało przyjemnie jego zmarznięte ciało. Alkar zbyt wiele nauczył się od bestii, by ponownie zachowywać się jak człowiek. Żył i spał jak one, niemal nie pamiętając znaczenia ludzkich słów.

*



Tanr obudził się, zlany potem. Chłopak krzyknął głośno, targany dreszczami. Śnił mu się koszmar. Najpierw jego brat padł od szponów ptasiego demona, a potem drugi demon, stwór o łbie tygrysa, porwał go i związał, by zabić w rytuale pośrodku jaskini.

I znów usłyszał wilcze wycie.

Wycie wielu, wielu głodnych bestii. 

A potem kolejne, tuż zza siebie.

Czy ten koszmar nigdy się nie kończył? 


Gdzieś za nim trzasnęły nagle łamane gałęzie, posypały się igły, a dźwięk chrapliwego oddechu narastał i narastał, jakby potwór miał zaraz powalić go na ziemię. Tanr poddał się. Nie mógł nawet wstać, o obronie nie wspominając. Zamknął oczy, czekając na szybki koniec. I wtedy wycie rozległo się znowu, tym razem przed nim, jakby wilk z tyłu zupełnie nie zwrócił na niego uwagi, przestępując dalej.


Ale to nie był wilk. To nie było zwierzę. To był demon ze snu! Demon przeganiał wilki, odganiając je od swojej zdobyczy! Był ogromny. Miał łeb tygrysa szablozębnego, szerokie, muskularne barki i kościaną broń, która wyglądała na zrobioną z ludzkich szczątków. Tanr nakrył się skórą po uszy, wstrzymując oddech ze strachu. 


Bogowie, bogowie!... Jeśli ten potwór go zobaczy… To będzie koniec. Będzie przeklęty jak on! Zginie. Umrze tak, jak jego brat, rozszarpany zakrzywionymi szponami!

Potwór odwrócił się… Uniósł schylony łeb... I warknął, uderzając włócznią o kamień.


Czy to był już początek jego mrocznego rytuału? Tanr sięgnął po omacku za jeden z płonących konarów, by obronić się przed siłami zła, ale sparzył się i cofnął szybko ręce. 


Demon ponowił warknięcie… A potem – Tanr otworzył szeroko oczy – potem jego łeb opadł w tył, ukazując pod sobą… najzwyklejszego człowieka.


Chłopak niemal zaśmiał się w uldze, ocierając kąciki oczu.

- Na wszystkie siły ziemi! – powiedział do obcego – Ale mnie nastraszyłeś!


Ale obcy nie odpowiedział. Usłuchał za to wołania wilków i odpowiedział im w ich języku, odchylając głowę do tyłu i wyjąc przeciągle wśród zawiei. Był ślepy na jedno oko, drugie zaś miało kolor śnieżnego nieba, a nie brązowe jak u wszystkich innych, zwykłych ludzi, jakby był przeklęty za jakieś mroczne czyny przez bogów.


Tanr przestał się uśmiechać, obserwując od dołu całą muskulaturę dziwnego przybysza; jego mięśnie wyglądały jak wyrzeźbione w skale, uda były niemal grubości ramion, przez lewy oczodół przechodziła pociągła blizna, a czarne włosy były splątane i długie do pasa, jak u szalonych pustelników, o których krążyły straszne legendy. Nie nosił spodni tylko przepaskę ze skór na modłę szamanów i wysokie, wiązane rzemieniami buty.


Obcy mówił językiem zwierząt. Obcy nie był z jego świata. Czy przybył tutaj jako kolejny demon?

Warknięcie, niskie i gardłowe, potoczyło się w jego stronę niczym grzmot lub przekleństwo. Tanr zacisnął mocno dłonie na skórze, starając się nawet nie poruszyć ze strachu.

O co mogło mu chodzić? Czy zrobił coś nie tak?...


Alkar Szary przechylił głowę, nasłuchując obcych słów. Nikt do niego od dawna nie przemawiał, była to więc nowość, która wzbudziła jego zainteresowanie. Chłopak, którego uratował, wyglądał jak młokos. Z pewnością nie przeszedł Próby Wojownika – wyglądał na to zbyt niedojrzale. 


Spod kaptura ze skóry niedźwiedzia wystawały kosmyki rudych włosów, a brązowe, sarnie oczy spoglądały na Alkara z wyraźnym strachem. Młody nie należał do wysokich ani krępych, mógł w przyszłości nadać się najwyżej na zwiadowcę, ale na pewno nie wojownika, ani łowczego. Starczyłby może dla jednego wilka na śniadanie, gdyby Alkar w swojej przezorności nie uświadomił watasze, że to są jego tereny. Wilki już się więcej nie odzywały. Szukały teraz innej zdobyczy. 


Alkar chciał coś powiedzieć, ale pomyliły mu się języki, i za nic nie mógł przypomnieć sobie tego właściwego. Wskazał więc na napar, nakazał napić się go chłopakowi i przykucnął przy ogniu, odkładając broń na ziemię, tuż przy swoich stopach. 


- Pomagasz mi? – upewnił się Tanr, nalewając napar do swojego drewnianego kubka – Dlaczego?

Alkar uśmiechnął się, a raczej wyszczerzył zęby, co wcale nie okazało się przyjaznym gestem. 

Chłopak rozkasłał się na dobre, gdy zobaczył u niego ostre kły.


Głuchy pomruk. Skinienie głową. Więcej Tanr nie mógł od niego wymagać.


- Więc… Więc dziękuję. Nazywam się Tanr, jestem synem Hanara Dębowej włóczni z klanu Rysia – przedstawił się mężczyźnie, gdy przestał kasłać, po czym dodał nieśmiało – A ty?...


Alkar uniósł powoli dłoń, wskazał na swoją szarą tęczówkę, a potem na naszyjnik z wilczych kłów. 


- Ach… - chłopak wydawał się być bystry – To ty jesteś tym słynnym Szarym Wilkiem z puszczy Czerwonego Kła? Tym zaginionym szamanem? Powiadali, że porwały cię duchy. Że dopuściłeś się rytuału, który był z dawna zabroniony. I, że nie powrócisz. Byłeś w zaświatach? Porwały cię? Jak w ogóle wyglądają duchy?... – zalał go zaraz pytaniami – I jak.. Jak właściwie wróciłeś?


Szaman machnął tylko ręką.


,,Śpij” – pokazał w języku migowym, tym, którym posługiwali się czasem łowczy na polowaniach, ucinając jego pytania - ,,Teraz”. – dodał.


A potem ponownie wdrapał się na drzewo i zwiesił z niego niczym pantera. Zarówno kostur, jak i włócznia, zamocowane były pasami na jego plecach, które w trakcie snu zsuwał na jeden z boków. Pasami, które przecinały mu krzyżowo szeroki tors, i które podtrzymywały sakwy z ziołami i truciznami. Narzucił na głowę łeb tygrysa. I przysnął ponownie, regenerując siły. W końcu kilka tajemnic nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Nie zamierzał zwierzać się obcemu dzieciakowi.


Tanr założył ręce, obserwując, jak klatka piersiowa mężczyzny unosi się i opada w regularnych wydechach, i jak naturalnie przychodzi mu utrzymywanie w górze równowagi. Musiał przyznać, że szaman bardziej wdał się w zwierzę, niźli człowieka. Gdyby zechciał, naprawdę mógłby wmówić innym, że jest krwiożerczym demonem. Nie zachowywał się typowo. Chłopak miał wrażenie, że ten mężczyzna zwyczajnie zdziczał w samotności. Może rzeczywiście powrócił ze świata duchów? Może naprawdę porwały go kiedyś do świata ciemności?
Poza tym, był zbyt przystojny na zwykłego człowieka. Blizny dodawały mu męskości, a mięśnie świadczyły o sile. Czy gdyby zechciał, nie potrafiłby uwieść każdego? Uwieść i omamić, a potem zaciągnąć do świata duchów?


Gdyby tylko Tanr mógł, uciekłby od niego. Wcale nie był przekonany, czy ten człowiek nie zechce zrobić mu krzywdy. Jeśli zachowywał się jak zwierzę, i bały się go wilki, Tanr był w dużo większym niebezpieczeństwie, niż byłby w łapach watahy. Jednak młodzieniec nadal miał gorączkę i wizja tego, że miałby opuszczać ognisko i ciepłe skóry nie była na tyle silna, by przezwyciężyć potrzebę odpoczynku. 


Zasnął, rzucając się niespokojnie pod okryciem i ponownie zapadając w wypełnione bestiami koszmary. Teraz jedna z tych bestii miała szare oczy i kościaną włócznię. 


Kiedy się jednak obudził, Alkara już nie było.






2 komentarze:

  1. Co dalej? Co daleeeej.. Prosze napisz więcej !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wedle prośby- na blogu jest właśnie dostępna druga część opowiadania :) Zapodam link: http://arkana-avalonu.blogspot.com/2017/08/wilcze-leze-up.html

      Usuń