Miłość to tylko inny rodzaj szaleństwa
część 2
część 2
Morgoth
uśmiechnął się zimno, nadal zawieszony w niematerialnej Pustce.
Taak... Thranduil mylił się,
nazywając go przeszłością. Mylił się tak samo jak wtedy, gdy
zostawił go po raz pierwszy, kiedy się go... wyrzekł.
Nadchodził jego dzień, dzień
zemsty, wojny, odwetu... Bestie Mordoru czekały na swego króla całe
tysiące lat, by wychynąć spod ziemi, wychylić dumnie łby i zająć
należne im na świecie miejsce; by zniszczyć sługi Valarów,
zabrać należne im tereny... i zacząć w końcu normalnie żyć. Na
równi z innymi. Bez strachu, bez konieczności chowania się przed
światłem dnia. By wygnańcy zaznali w końcu spokoju, wyklęci
wrócili do łask, a głodni i spragnieni zaznali w końcu sytości...
Bo Morgoth, Król Ciemności, szykował się do powrotu na Ardę, na
atak i na wojnę z całym życiem świata... przygotowywał...własne,
spektakularne zwycięstwo.
Rozerwał kajdany. Stal obramowana
runami pękła z trzaskiem i zniknęła w nicości, oswobadzając
jego ręce. Jego złość osiągnęła apogeum. Wyprostował się,
zerwał obrożę, uwolnił się spod jarzma łańcuchów... I zaśmiał
się – a śmiał się pełną piersią.
Jego śmiech przeciął cały wymiar,
poniósł się szaleńczym echem, koszmarnie zwielokrotniając jego
głos.
- Jam jest
Morgoth, Władca Ciemności i jedyny prawowity Król Świata! Wyzywam
cię, Manwe, wyzywam was wszystkich, skrytych w mgłach Valinoru!
Podejmijcie me wyzwanie, albo sczeźnijcie ze strachu! Pisana wam
jedynie śmierć!
Pisana wam śmierć, głupcy,
poplecznicy Iluvatara...
Pisane wam jest jedynie... zapomnienie.
Poznajcie mój ból. Poznajcie strach. Ja, Morgoth, nauczę was
pokory, rzucę was na kolana i dopilnuję, by wasze martwe ścierwa
na zawsze zniknęły w Pustce! Gińcie, żałośni słudzy, niegodni
miana bogów... I gińcie, żałując... Żałujcie swej zdrady,
przeciwstawienia się mojej potędze! Tylko ja mogę być
królem! Tylko ja zasługuję na chwałę! Nie pozostawię po was
nawet... wspomnienia.
Ja, Morgoth, przysięgam wam to, na
własną krew i potęgę!
Nie minęło wiele czasu, odkąd udało
mi się uwolnić.
Po krótkim wybuchu optymizmu szybko
dotarł do mnie pewien mały szkopuł, maleńka wyrwa w moim wielkim
planie.
Ja nadal byłem zamknięty. Nadal
siedziałem w Pustce. A Pustka nie miała drzwi, które mógłbym ot
tak sobie otworzyć i wyjść na zewnątrz, na świat.
Tak naprawdę nie miałem niczego prócz
paru pustych tytułów. Nie miałem armii, królestwa, dumy. Nie
miałem również miłości.
Pustka pochłaniała zarówno krzyki,
wybuchy mocy, jak i moją rozpacz. Była nieubłagana, bezduszna,
dużo bardziej niż ja kiedykolwiek. Była nieprzejednana i
pozbawiona uczuć, zupełnie odmienna ode mnie, jakkolwiek wcześniej
by mnie nie opisywano.
Sny nie potrafiły mnie uwolnić.
Balrogi nie słyszały mych rozkazów. Mairon nie był w stanie się
ze mną skontaktować. Nie wiedziałem, czy moje ziemie w ogóle
jeszcze istnieją. Zerwanie kajdan było tylko próżną nadzieją,
chwilowym połechtaniem ego.
JA nadal - nie istniałem.
Gdy wygnany Ainur uwolnił się
wreszcie, świat nie był już taki sam. Wbrew wielkim chęciom, nie
zrobił tego tak spektakularnie, jak chciał. Nie miał tyle mocy, po
ucieczce z nicości.
Na zewnątrz zmieniło się wszystko,
co znał – i Morgoth nie potrafił się w nim od razu odnaleźć.
Kiedy przybyłem do Śródziemia, nie
spodziewałem się takiej pustki.
Gdzie byli wszyscy? Gdzie podziały się
moje wojska, legiony? Dokąd poszły Balrogi i smoki? Dlaczego, na
moc i potęgę, nie wyczułem nigdzie energii mojego wiernego i
oddanego sługi, Mairona?
Pojawiłem się na powierzchni, wsparty
ciężko na Carharoth’cie. Nie byłem tak silny, by dokonać
natychmiastowej regeneracji, zbyt wiele magii uszło ze mnie podczas
pobytu w nicości, musiałem więc najpierw poczekać na zebranie
mocy. Rany już nie bolały, ale nadal nie miałem możliwości, by
stać; to wyglądałoby naprawdę żałośnie, a nigdy nie chciałem
sprawiać takiego wrażenia. Osunąłem się powoli na kolana, nadal
przytrzymując sierści, i usilnie próbując porozumieć się z
Maironem. Bez skutku.
Otaczała mnie jedynie beznamiętna
cisza. To mogło oznaczać tylko jedno. Mairon już nie żył, a moje
królestwo popadło w ruinę. Nie czułem na ziemi swojej mocy, nie
było jej nigdzie, jakby Manwe wspaniałomyślnie zrobił wszystko,
by o mnie zapomniano.
Czy moja zdrada była naprawdę aż tak
straszna? Valarowie unieśli się zbędną dumą, świadomie
pozbawiając mnie godności, kiedy związali mnie łańcuchem niczym
bezwartościowego psa. Musieli być wściekli, gdy skuli mnie wtedy
tak, bym skąpał się we własnej krwi. A może po prostu ich to
bawiło? Tego nie wiedziałem. Zamierzałem jednak odegrać się
swemu bratu po stokroć i utopić go we krwi jego cnotliwych
pupilków, ale najpierw miał patrzeć, jak ich powoli zabijam…
Teraz jednak ważniejsze było coś
innego. To, że Thranduil nadal żył, że czułem jego energię i
mogłem za nią podążyć, aby go odnaleźć.
To było tyle lat! Tyle lat cierpiałem
rozłąkę, że zlała się niemal w nieskończoność. Nie chciałem
jej czuć ani chwili dłużej. Thranduil mógł mnie nienawidzić…
Och, tak, mógł, i to bardzo mocno… Lecz nie zmieniało to
między nami niczego. Nadal miałem zamiar zaproponować mu sojusz.
Nadal chciałem żyć z nim… Niezależnie od tego, jaka będzie
jego decyzja. Byłem gotów go porwać i osadzić w mrocznym
królestwie, które i tak zamierzałem stworzyć od nowa, również
dla niego. Nie miałem zamiaru błagać o jego miłość.
Wilk owinął się wokół mojego
słabego ciała, próbując choć trochę je ogrzać. Drżało z
zimna. Ale ja gardziłem tą elfią, śmiertelną formą, i miałem
jej szczerze dosyć! Chciałem znów mieć godność i wielkość
boga. Chciałem podbić świat! Sprawić, by wszyscy przede mną
klękali! Chciałem go podbić, a potem spopielić… Tak bardzo…
go nienawidziłem.
To na nim zostałem pokonany. To przez
niego wrzucono mnie do Pustki! Nie mogłem ścierpieć tej hańby. To
tutaj wzgardził mną Thranduil, kiedy odwróciłem się od sił
światłości. Nigdy więcej nie miałem zamiaru dać się
komukolwiek lekceważyć. Ścisnąłem mocniej garści czarnego
futra.
- Zapłacicie mi za wszystko –
syknąłem w ciemność w zimnej obietnicy – I ty, bracie, i
cały twój świat.
Musiałem tylko upewnić się, że
Thranduil był bezpieczny.
Władca Leśnego Królestwa obudził
się gwałtownie ze snu, nękany ciągle niepokojącymi wizjami.
Widział opary ciemności unoszące się
znad jego puszczy, słyszał ryk ogarniających ją płomieni… I
zarys Morgotha, który majaczył w oddali, łącząc ogniem niebo i
ziemię.
Kiedy naprawdę dostrzegł dym, nie
uwierzył.
Morgoth stał blisko niego, w tej samej
komnacie. Miał na sobie granatowe szaty, które owiewały podmuchy
wiatru, przedostające się z otwartego balkonu.
Morgoth trwał dumnie, nie pokazując
po sobie cienia słabości. Przywitał się. Wyciągnął ku niemu
dłoń, starając się, by nie zadrżała.
- Mówiłem ci, że
nie jestem jedynie cieniem przeszłości.
Nie odrzucaj mnie ponownie.
Thranduil nadal miał wrażenie, że
śnił. Usiadł na łóżku.
- Nie ma cię tutaj. – oznajmił na
głos, jakby chciał przekonać samego siebie – Siedzisz w Pustce,
w obroży, którą zrobili z twojej korony. Odejdź, zjawo. To nie
miejsce dla ciebie.
- Naprawdę tego
nie czujesz?... – zapytał Ainur, nadal utrzymując przed nim dłoń
– Jestem prawdziwy. Jestem tu. Przy tobie. Nie chciałem cię
przestraszyć, więc skryłem swą moc. Podejdź do mnie i sprawdź,
skoro mi nie wierzysz. Uwolniłem się, by móc cię ponownie ujrzeć.
Mówiłem przecież, że tego dokonam, mój alasse.
Nie odrzucaj. Błagam. Nie zniosę
tego.
- Gdzie twoja broń, Morgoth’cie?
Odkąd odrzuciłeś kostur, nie rozstawałeś się nigdy z młotem.
Śmiałeś się, że dużo przyjemniejszym jest miażdżenie wrogów
własnoręcznie, niż posługiwanie się magią.
- Naprawdę chcesz teraz mówić o
przeszłości? – żachnął się Władca Ciemności – Nie nazywaj
mnie Morgothem. Jestem Melkor. Skąd te formalizmy? Jesteśmy tu
sami! – opuścił w zrezygnowaniu dłoń, i ścisnął ją w pięść
we wściekłości – Dawałem ci wybór!... Chciałem, żebyś
dołączył do mnie z własnej woli! - jego głos załamał się
nagle, a Melkor zagryzł zęby. – Chciałem tylko… żeby było…
jak dawniej. – dodał cicho.
Nie znalazł aprobaty na jego twarzy.
Nie znalazł zrozumienia, którego tak potrzebował. I nie widział
ciepła. Thranduil był idealnie obojętny. Tak samo dumny, jak on
sam. Tak samo potrafił zachowywać pozory.
- Jesteś tylko iluzją – powtórzył
Król Lasu, powstając – Prawdziwy Morgoth nie przyszedłby do
mnie, tylko od razu zajął się niszczeniem świata. Nie dam się
nabrać, zbyt długo go znałem. Kim jesteś? Kto cię wysłał? Mów!
- To ja. – Melkor spuścił
wzrok – Widać nie znasz mnie tak dobrze, jak sądziłeś.
Dopiero wtedy padł na kolana. Nie po
to, by się ukorzyć i błagać o wybaczenie. Osunął się na
ziemię, wspierając o ścianę, gdyż nie miał na tyle mocy, by
utrzymywać iluzję zdrowia.
- Pytasz, gdzie moja broń? Tak bardzo
chcesz to wiedzieć?... – Ainur zmaterializował potężny młot z
czarnego, wzmacnianego stalą obsydianu, by wesprzeć się na nim
niczym na lasce. – Jest tutaj. Ze mną. Jak zawsze i wszędzie. To
jedyne, na czym mogę polegać, skoro najważniejsza osoba w moim
życiu jest tak zaślepiona odrazą, że nie potrafi dostrzec prawdy.
Thranduilowi ścisnęło się serce ze
współczucia, gdy uświadomił sobie w końcu, ile sił musiało
kosztować jego byłego kochanka przybycie do niego w takim stanie.
Melkor nadal był ranny, nie zdołał się dotąd uleczyć. Z kikutów
stóp nadal sączyła się krew. Jego dłoń – ta, którą dotknął
Silmarili, gdy skradł je Drzewom – nadal była zwęglona, gdyż
zeszła z niej iluzja skóry. Melkor nie konał, te obrażenia nie
zagrażały jego życiu, ale z pewnością ciągle go osłabiały.
Tak oto klęczał przed nim Władca
Ciemności, silny, potężny niegdyś Ainur, największe zło całego
świata. Klęczał w milczeniu i ułudzie pokory, czekając na jego
reakcję.
I Morgoth wiedział już, że wygrał.
Dumny, wyniosły Thranduil, władca
Leśnego Królestwa, klęknął przy dawnym kochanku i dotknął jego
twarzy gestem tak bezradnym, jakby kosztowało go to całą jego
duszę.
- Zrozumiałeś w końcu swój błąd.
Odpokutowałeś. Nie będziesz już więcej zabijał, prawda?...
Morgoth bardzo starał się nie
zaśmiać.
- Och, oczywiście… - skłamał
bezczelnie, patrząc mu w oczy – Dołączysz więc do mnie? Mam
twoje przebaczenie? Czy mogę liczyć na twoje wsparcie, alasse mego
życia?
Thranduil schylił się, by opleść go
w ciepłym uścisku ramion. Zbliżył wargi do jego ucha i
odpowiedział, zanim przyszło my przez myśl, aby się zastanowić.
Nie wyczuwał jego podstępu.
- Nie chcę, żebyś więcej cierpiał.
Pomogę ci jak tylko będę w stanie. Wszyscy Valarowie dawno stąd
odeszli. Jesteś tylko ty, jako jedyny Ainur, oraz czarodzieje. Wiele
elfów poniosło śmierć. Teraz nastały czasy ludzi, nasze chwile
już odeszły w zapomnienie. Nie mamy dawnej świetności. Jeśli
zechcesz, możesz u mnie pozostać… - kontynuował szybko cudownie
piękny władca, dając się ponieść z dawna stłamszonym emocjom –
…Ale nie jestem w stanie zaofiarować ci takich warunków, w jakich
zwykłeś niegdyś przebywać. Żaden śmiertelny nie może
zaofiarować tego bogu. Wybacz mi, mój harma. Wybacz, mój panie...
Ainur wykrzywił wargi w krótkim,
cierpkim uśmiechu.
- A kto powiedział, że to ja
potrzebuję innych warunków?... Thranduilu, to TY ich potrzebujesz.
- ujął jego twarz w dłonie - Pozwolę sobie przedstawić ci mój
zamek. Angaband powstał z ruin. Odbudowałem go dla ciebie... chwilę
temu.
W oczach Thranduila odbiło się
niedowierzanie.
- W momencie, w którym mi wybaczyłeś.
Teraz już mogę cię tam zabrać. I tak miałem zamiar to zrobić...
Nie sądziłeś chyba, że jestem aż tak słaby, by prosić
cię o ochronę? – kontynuował Morgoth, chwytając Thranduila za
kark, i przyciągając do siebie bliżej – Nie zamierzałem cię
prosić o nic.
W tej samej chwili zniknęli w kłębach
dymu.
Tak, jak zapowiedział, przeniósł
Thranduila do własnych rejonów. Daleko, daleko od jego królestwa. Do
Angabandu. Powstającej z popiołów i dobudowującej się ciągle
krainy ciemności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz