Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

środa, 16 marca 2016

Silmarillion - Bestia

Miłość to tylko inny rodzaj szaleństwa
część 2






część 2




Morgoth uśmiechnął się zimno, nadal zawieszony w niematerialnej Pustce.

Taak... Thranduil mylił się, nazywając go przeszłością. Mylił się tak samo jak wtedy, gdy zostawił go po raz pierwszy, kiedy się go... wyrzekł.



Nadchodził jego dzień, dzień zemsty, wojny, odwetu... Bestie Mordoru czekały na swego króla całe tysiące lat, by wychynąć spod ziemi, wychylić dumnie łby i zająć należne im na świecie miejsce; by zniszczyć sługi Valarów, zabrać należne im tereny... i zacząć w końcu normalnie żyć. Na równi z innymi. Bez strachu, bez konieczności chowania się przed światłem dnia. By wygnańcy zaznali w końcu spokoju, wyklęci wrócili do łask, a głodni i spragnieni zaznali w końcu sytości... Bo Morgoth, Król Ciemności, szykował się do powrotu na Ardę, na atak i na wojnę z całym życiem świata... przygotowywał...własne, spektakularne zwycięstwo.



Rozerwał kajdany. Stal obramowana runami pękła z trzaskiem i zniknęła w nicości, oswobadzając jego ręce. Jego złość osiągnęła apogeum. Wyprostował się, zerwał obrożę, uwolnił się spod jarzma łańcuchów... I zaśmiał się – a śmiał się pełną piersią.

Jego śmiech przeciął cały wymiar, poniósł się szaleńczym echem, koszmarnie zwielokrotniając jego głos.

- Jam jest Morgoth, Władca Ciemności i jedyny prawowity Król Świata! Wyzywam cię, Manwe, wyzywam was wszystkich, skrytych w mgłach Valinoru! Podejmijcie me wyzwanie, albo sczeźnijcie ze strachu! Pisana wam jedynie śmierć!



Pisana wam śmierć, głupcy, poplecznicy Iluvatara...

Pisane wam jest jedynie... zapomnienie. Poznajcie mój ból. Poznajcie strach. Ja, Morgoth, nauczę was pokory, rzucę was na kolana i dopilnuję, by wasze martwe ścierwa na zawsze zniknęły w Pustce! Gińcie, żałośni słudzy, niegodni miana bogów... I gińcie, żałując... Żałujcie swej zdrady, przeciwstawienia się mojej potędze! Tylko ja mogę być królem! Tylko ja zasługuję na chwałę! Nie pozostawię po was nawet... wspomnienia.



Ja, Morgoth, przysięgam wam to, na własną krew i potęgę!



*

Nie minęło wiele czasu, odkąd udało mi się uwolnić.



Po krótkim wybuchu optymizmu szybko dotarł do mnie pewien mały szkopuł, maleńka wyrwa w moim wielkim planie.


Ja nadal byłem zamknięty. Nadal siedziałem w Pustce. A Pustka nie miała drzwi, które mógłbym ot tak sobie otworzyć i wyjść na zewnątrz, na świat.

Tak naprawdę nie miałem niczego prócz paru pustych tytułów. Nie miałem armii, królestwa, dumy. Nie miałem również miłości.



Pustka pochłaniała zarówno krzyki, wybuchy mocy, jak i moją rozpacz. Była nieubłagana, bezduszna, dużo bardziej niż ja kiedykolwiek. Była nieprzejednana i pozbawiona uczuć, zupełnie odmienna ode mnie, jakkolwiek wcześniej by mnie nie opisywano.



Sny nie potrafiły mnie uwolnić. Balrogi nie słyszały mych rozkazów. Mairon nie był w stanie się ze mną skontaktować. Nie wiedziałem, czy moje ziemie w ogóle jeszcze istnieją. Zerwanie kajdan było tylko próżną nadzieją, chwilowym połechtaniem ego.

JA nadal - nie istniałem.

*


Gdy wygnany Ainur uwolnił się wreszcie, świat nie był już taki sam. Wbrew wielkim chęciom, nie zrobił tego tak spektakularnie, jak chciał. Nie miał tyle mocy, po ucieczce z nicości.

Na zewnątrz zmieniło się wszystko, co znał – i Morgoth nie potrafił się w nim od razu odnaleźć.

*



Kiedy przybyłem do Śródziemia, nie spodziewałem się takiej pustki.

Gdzie byli wszyscy? Gdzie podziały się moje wojska, legiony? Dokąd poszły Balrogi i smoki? Dlaczego, na moc i potęgę, nie wyczułem nigdzie energii mojego wiernego i oddanego sługi, Mairona?


Pojawiłem się na powierzchni, wsparty ciężko na Carharoth’cie. Nie byłem tak silny, by dokonać natychmiastowej regeneracji, zbyt wiele magii uszło ze mnie podczas pobytu w nicości, musiałem więc najpierw poczekać na zebranie mocy. Rany już nie bolały, ale nadal nie miałem możliwości, by stać; to wyglądałoby naprawdę żałośnie, a nigdy nie chciałem sprawiać takiego wrażenia. Osunąłem się powoli na kolana, nadal przytrzymując sierści, i usilnie próbując porozumieć się z Maironem. Bez skutku.


Otaczała mnie jedynie beznamiętna cisza. To mogło oznaczać tylko jedno. Mairon już nie żył, a moje królestwo popadło w ruinę. Nie czułem na ziemi swojej mocy, nie było jej nigdzie, jakby Manwe wspaniałomyślnie zrobił wszystko, by o mnie zapomniano.


Czy moja zdrada była naprawdę aż tak straszna? Valarowie unieśli się zbędną dumą, świadomie pozbawiając mnie godności, kiedy związali mnie łańcuchem niczym bezwartościowego psa. Musieli być wściekli, gdy skuli mnie wtedy tak, bym skąpał się we własnej krwi. A może po prostu ich to bawiło? Tego nie wiedziałem. Zamierzałem jednak odegrać się swemu bratu po stokroć i utopić go we krwi jego cnotliwych pupilków, ale najpierw miał patrzeć, jak ich powoli zabijam…

Teraz jednak ważniejsze było coś innego. To, że Thranduil nadal żył, że czułem jego energię i mogłem za nią podążyć, aby go odnaleźć.


To było tyle lat! Tyle lat cierpiałem rozłąkę, że zlała się niemal w nieskończoność. Nie chciałem jej czuć ani chwili dłużej. Thranduil mógł mnie nienawidzić… Och, tak, mógł, i to bardzo mocno… Lecz nie zmieniało to między nami niczego. Nadal miałem zamiar zaproponować mu sojusz. Nadal chciałem żyć z nim… Niezależnie od tego, jaka będzie jego decyzja. Byłem gotów go porwać i osadzić w mrocznym królestwie, które i tak zamierzałem stworzyć od nowa, również dla niego. Nie miałem zamiaru błagać o jego miłość.


Wilk owinął się wokół mojego słabego ciała, próbując choć trochę je ogrzać. Drżało z zimna. Ale ja gardziłem tą elfią, śmiertelną formą, i miałem jej szczerze dosyć! Chciałem znów mieć godność i wielkość boga. Chciałem podbić świat! Sprawić, by wszyscy przede mną klękali! Chciałem go podbić, a potem spopielić… Tak bardzo… go nienawidziłem.


To na nim zostałem pokonany. To przez niego wrzucono mnie do Pustki! Nie mogłem ścierpieć tej hańby. To tutaj wzgardził mną Thranduil, kiedy odwróciłem się od sił światłości. Nigdy więcej nie miałem zamiaru dać się komukolwiek lekceważyć. Ścisnąłem mocniej garści czarnego futra.


- Zapłacicie mi za wszystko – syknąłem w ciemność w zimnej obietnicy – I ty, bracie, i cały twój świat.


Musiałem tylko upewnić się, że Thranduil był bezpieczny.

*



Władca Leśnego Królestwa obudził się gwałtownie ze snu, nękany ciągle niepokojącymi wizjami.

Widział opary ciemności unoszące się znad jego puszczy, słyszał ryk ogarniających ją płomieni… I zarys Morgotha, który majaczył w oddali, łącząc ogniem niebo i ziemię.

Kiedy naprawdę dostrzegł dym, nie uwierzył.


Morgoth stał blisko niego, w tej samej komnacie. Miał na sobie granatowe szaty, które owiewały podmuchy wiatru, przedostające się z otwartego balkonu.


- Thranduilu.


Morgoth trwał dumnie, nie pokazując po sobie cienia słabości. Przywitał się. Wyciągnął ku niemu dłoń, starając się, by nie zadrżała.


- Mówiłem ci, że nie jestem jedynie cieniem przeszłości.



Nie odrzucaj mnie ponownie.



Thranduil nadal miał wrażenie, że śnił. Usiadł na łóżku.


- Nie ma cię tutaj. – oznajmił na głos, jakby chciał przekonać samego siebie – Siedzisz w Pustce, w obroży, którą zrobili z twojej korony. Odejdź, zjawo. To nie miejsce dla ciebie.


- Naprawdę tego nie czujesz?... – zapytał Ainur, nadal utrzymując przed nim dłoń – Jestem prawdziwy. Jestem tu. Przy tobie. Nie chciałem cię przestraszyć, więc skryłem swą moc. Podejdź do mnie i sprawdź, skoro mi nie wierzysz. Uwolniłem się, by móc cię ponownie ujrzeć. Mówiłem przecież, że tego dokonam, mój alasse.



Nie odrzucaj. Błagam. Nie zniosę tego.



- Gdzie twoja broń, Morgoth’cie? Odkąd odrzuciłeś kostur, nie rozstawałeś się nigdy z młotem. Śmiałeś się, że dużo przyjemniejszym jest miażdżenie wrogów własnoręcznie, niż posługiwanie się magią.


- Naprawdę chcesz teraz mówić o przeszłości? – żachnął się Władca Ciemności – Nie nazywaj mnie Morgothem. Jestem Melkor. Skąd te formalizmy? Jesteśmy tu sami! – opuścił w zrezygnowaniu dłoń, i ścisnął ją w pięść we wściekłości – Dawałem ci wybór!... Chciałem, żebyś dołączył do mnie z własnej woli! - jego głos załamał się nagle, a Melkor zagryzł zęby. – Chciałem tylko… żeby było… jak dawniej. – dodał cicho.


Nie znalazł aprobaty na jego twarzy. Nie znalazł zrozumienia, którego tak potrzebował. I nie widział ciepła. Thranduil był idealnie obojętny. Tak samo dumny, jak on sam. Tak samo potrafił zachowywać pozory.


- Jesteś tylko iluzją – powtórzył Król Lasu, powstając – Prawdziwy Morgoth nie przyszedłby do mnie, tylko od razu zajął się niszczeniem świata. Nie dam się nabrać, zbyt długo go znałem. Kim jesteś? Kto cię wysłał? Mów!


- To ja. – Melkor spuścił wzrok – Widać nie znasz mnie tak dobrze, jak sądziłeś.


Dopiero wtedy padł na kolana. Nie po to, by się ukorzyć i błagać o wybaczenie. Osunął się na ziemię, wspierając o ścianę, gdyż nie miał na tyle mocy, by utrzymywać iluzję zdrowia.


- Pytasz, gdzie moja broń? Tak bardzo chcesz to wiedzieć?... – Ainur zmaterializował potężny młot z czarnego, wzmacnianego stalą obsydianu, by wesprzeć się na nim niczym na lasce. – Jest tutaj. Ze mną. Jak zawsze i wszędzie. To jedyne, na czym mogę polegać, skoro najważniejsza osoba w moim życiu jest tak zaślepiona odrazą, że nie potrafi dostrzec prawdy.


Thranduilowi ścisnęło się serce ze współczucia, gdy uświadomił sobie w końcu, ile sił musiało kosztować jego byłego kochanka przybycie do niego w takim stanie. Melkor nadal był ranny, nie zdołał się dotąd uleczyć. Z kikutów stóp nadal sączyła się krew. Jego dłoń – ta, którą dotknął Silmarili, gdy skradł je Drzewom – nadal była zwęglona, gdyż zeszła z niej iluzja skóry. Melkor nie konał, te obrażenia nie zagrażały jego życiu, ale z pewnością ciągle go osłabiały.


Tak oto klęczał przed nim Władca Ciemności, silny, potężny niegdyś Ainur, największe zło całego świata. Klęczał w milczeniu i ułudzie pokory, czekając na jego reakcję.


- Melkorze…


I Morgoth wiedział już, że wygrał.


- Melkorze, mój harma…


Dumny, wyniosły Thranduil, władca Leśnego Królestwa, klęknął przy dawnym kochanku i dotknął jego twarzy gestem tak bezradnym, jakby kosztowało go to całą jego duszę.


- Zrozumiałeś w końcu swój błąd. Odpokutowałeś. Nie będziesz już więcej zabijał, prawda?...


Morgoth bardzo starał się nie zaśmiać.


- Och, oczywiście… - skłamał bezczelnie, patrząc mu w oczy – Dołączysz więc do mnie? Mam twoje przebaczenie? Czy mogę liczyć na twoje wsparcie, alasse mego życia?


Thranduil schylił się, by opleść go w ciepłym uścisku ramion. Zbliżył wargi do jego ucha i odpowiedział, zanim przyszło my przez myśl, aby się zastanowić. Nie wyczuwał jego podstępu.


- Nie chcę, żebyś więcej cierpiał. Pomogę ci jak tylko będę w stanie. Wszyscy Valarowie dawno stąd odeszli. Jesteś tylko ty, jako jedyny Ainur, oraz czarodzieje. Wiele elfów poniosło śmierć. Teraz nastały czasy ludzi, nasze chwile już odeszły w zapomnienie. Nie mamy dawnej świetności. Jeśli zechcesz, możesz u mnie pozostać… - kontynuował szybko cudownie piękny władca, dając się ponieść z dawna stłamszonym emocjom – …Ale nie jestem w stanie zaofiarować ci takich warunków, w jakich zwykłeś niegdyś przebywać. Żaden śmiertelny nie może zaofiarować tego bogu. Wybacz mi, mój harma. Wybacz, mój panie...


Ainur wykrzywił wargi w krótkim, cierpkim uśmiechu.


- A kto powiedział, że to ja potrzebuję innych warunków?... Thranduilu, to TY ich potrzebujesz. - ujął jego twarz w dłonie - Pozwolę sobie przedstawić ci mój zamek. Angaband powstał z ruin. Odbudowałem go dla ciebie... chwilę temu.


W oczach Thranduila odbiło się niedowierzanie.


- W momencie, w którym mi wybaczyłeś. Teraz już mogę cię tam zabrać. I tak miałem zamiar to zrobić... Nie sądziłeś chyba, że jestem aż tak słaby, by prosić cię o ochronę? – kontynuował Morgoth, chwytając Thranduila za kark, i przyciągając do siebie bliżej – Nie zamierzałem cię prosić o nic.


W tej samej chwili zniknęli w kłębach dymu.

Tak, jak zapowiedział, przeniósł Thranduila do własnych rejonów. Daleko, daleko od jego królestwa. Do Angabandu. Powstającej z popiołów i dobudowującej się ciągle krainy ciemności.

Do swojego domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz