Witajcie!



Kilka słów o blogu.

1. Komentarze karmią wenę! (Ponaglenia także.)

2. Wszystkie opowiadania są mojego autorstwa.

3. Proszę o nie kopiowanie i nie rozpowszechnianie tekstów bez mojej zgody. Jest to plagiat i będę na to reagował.

4. Nie czerpię korzyści z prowadzenia bloga.

5. Jeśli autor którejś z grafik nie życzy sobie jej upubliczniania, wystarczy, że da znać w komentarzu pod postem, a grafika zostanie usunięta.

6. Jeśli nie zostawiasz opinii, pozostaw proszę ocenę pod przeczytanym opowiadaniem, aby nam wszystkim żyło się łatwiej i przyjemniej, a ja dzięki temu będę wiedział, co należy zmienić lub poprawić.

7. Ankiety są okresowo, na dole strony.

8.Większość bohaterów występujących w poniższych opowiadaniach została zaczerpnięta z istniejących już w popkulturze, rozpoznawalnych postaci. Tworząc fanfiction bądź slash, nie robię tego z powodów komercyjnych. Dziękuję za uwagę.

czwartek, 17 marca 2016

Mad Max - Psy pustyni

ostrzeżenie: przemoc, wulgaryzmy +18!

realia osadzone  w świecie Mad Maxa, po zakończeniu filmu: Mad Max: Na drodze gniewu.
Imperatorka Furiosa zastąpiła Wiecznego Joe. Fanatyczni bojownicy warboys uznali ją za boginię, by trafiać za jej aprobatą do Valhalli. Furiosa nie skomentowała wyboru.
Fanfiction.

część 1








Ogień wystrzelił w tył, niemal rozwalając rurę wydechową od opancerzonego Jeepa.

- Właśnie tak, pokurwy! Wy –pier-da-laaać!


Koła zaryły w ziemię, wywołując mocny skręt w lewo. Naładowałem karabin i rozpocząłem wreszcie pogoń.
Jeszcze chwilę temu siedzieli mi niemal na ogonie. Niemal trafili tą swoją zjebaną, wybuchającą bronią. Ale! Nie znali wtedy jeszcze moich dwóch ogarów.


- Karir, Arges! Brać ich!


Wycelowałem niemal na ślepo, siekąc ich maszyny serią z karabinu. Przedziurawiłem parę opon, kilka masek, i jeden bak. I mnóstwo, mnóstwo kredowobiałych ciał. Jeden z ich samochodów wybuchł, przeturlał się po piachu i wpadł na dwa kolejne. Tam już dobiegły moje biomechaniczne psy. Żaden z wrogów nie przeżył.


- Dalej, po lewej! – wrzasnąłem krótką komendę, ponownie nabijając broń. Tym razem wycelowałem precyzyjniej. Jadące obok mnie wozy ozdobiły plamy rozbryzgniętej krwi. Karir, niemal dwumetrowy potwór, rzucił się zaciekle na maskę najbliższego samochodu. Wgryzł się w stal, zarył pazurami o szybę… I zaraz potem słyszałem jedynie wrzaski konających.


Chcieli polowania, to mają.


Karabin plunął morderczą serią, rozwalając oba ścigające nas motocykle.


Głupia banda. Warboys? Serio? Nie rozumiałem, dlaczego wszyscy tak się ich bali. Dobrze, może i atakowali grupą, może i nie bali się śmierci, ale mieli przestarzałą technologię, a ja miałem… potężnego wkurwa.


Pozostał ostatni samochód. Wóz był całkiem niezły, sensownie podrasowany i wyglądał na szybki – więc odruchowo przedziurawiłem mu opony, pozbywając się w końcu problemu.

Zatrzymałem się. Gwizdnąłem dłuższą komendę, by psy podobijały rannych. I wysiadłem z samochodu, by im w tym osobiście pomóc.


Naprawdę nie cierpiałem tych kredowobiałych kreatur. Rozplenili się wszędzie! Ja chciałem tylko przejechać, nic więcej. Na atak odpowiedziałem atakiem. Wieść niosła, że wszystkich ,,zdrowych” wykorzystywali do transfuzji krwi dla swoich żołnierzy. Nie chciałem sprawdzić tego na własnej skórze.


- Karir!


Dobiłem strzałem z pistoletu jednego z konających mężczyzn, i nawet się krzywo uśmiechnąłem. Mój pies przybiegł wiernie i szedł przy mojej nodze, próbując wywęszyć oznaki życia. Z jakiegoś przewróconego wozu dobiegło mnie nagle ujadanie Argesa, podbiegłem więc szybko, ponownie ładując broń. Jak na złość, wykończyłem wszystkie naboje. Zajrzałem przez szybę, próbując uspokoić drugiego psa, który obskakiwał cały samochód, próbując dostać się do środka.


Ha, zdaje się, czekał na mnie kolejny niedobitek. Pięknie. Zostawiłbym go Argesowi, ale nie mógł się do niego dobrać. Musiałem pomóc. Rzuciłem pistolet za siebie i zacisnąłem stalową dłoń w pięść.


Biomechaniczna ręka działała bez zarzutu, odkąd mutant odgryzł mi tę własną, prawdziwą. I miała sporo zalet. Jedną z nich było łamanie nią zbędnej karoserii. Miała też jedną wadę. Była prawa. A ja byłem praworęczny. Nauczenie się posługiwania lewą nadal nie szło mi najlepiej.


- Arges, zostaw. – mruknąłem, wyrywając stalową część, by zaraz wymierzyć jej ostrym końcem w ostatniego warboya – Nie mamy czasu na zabawę w rozwlekanie flaków.


I już miałem przybić go tym do ziemi, gdy… Moja ręka znieruchomiała. I za nic nie mogłem jej zgiąć! Wściekłem się bardziej, a potem zerknąłem na ocalałego, i… I wtedy bardzo powoli odsunąłem rękę w bok. Stal wysunęła mi się z palców.


Byłbym ostatnią kanalią, gdybym zrobił krzywdę tej niewinnej istocie. To był jeszcze młody chłopak. Mógłby być moim synem, ale na pewno nie idącym na śmierć wyznawcą Furiosy.

Leżał po drugiej stronie wozu, nieprzytomny, ranny w głowę. Bezbronny. Miał na sobie tylko te śmieszne, luźne spodnie i przyduże buty. Barwy wojenne, wymalowane czarną farbą, rozmyły mu się na twarzy jak nieudany makijaż. Nie był straszny, tylko żałosny. Wychudzony i wygłodzony, z pooraną bliznami klatką piersiową. Pierwszy raz od wielu lat zrobiło mi się kogoś szkoda.


- I co ja mam z tobą zrobić? – westchnąłem, odciągając psa za obrożę w tył.


Zajrzałem do środka, wspierając się na resztce drzwi.


- Przecież jak tylko się obudzisz, i tak spróbujesz mnie zabić.


Karir szczęknął głośno, wyrywając mnie z zadumy. Gdzieś na horyzoncie pokazały się nowe wozy. Cały cholerny korowód!


- Zmiatamy stąd, szczeniaki – zarządziłem, odpychając się od wraku – Lepiej, żeby Furiosa nie wiedziała o mojej obecności. – odwróciłem się, zrobiłem parę kroków… I zakląłem w głos! – Nie mogę zostawić tu tego dziecka, wygada jej wszystko! Ach, szlag! Same problemy!


Wróciłem, wyciągnąłem nieprzytomnego warboy’a i przerzuciłem go sobie przez ramię. Gwizdnąłem na psy.


- Nie, tego nie – warknąłem ostro, gdy Arges spróbował chwycić go szczękami za nogę – Ten jest mój. Mój łup, słyszysz? Wara! – pies parsknął tylko, strzygąc uszami. 


Rzuciłem chłopaka na tylne siedzenie, a psy wysłałem do odkrytego bagażnika Jeepa. Wcisnąłem pedał gazu i szybko zniknąłem korowodowi z oczu. Jeśli zechcą pojechać po moich śladach, zdąży do tej pory zasypać je piach.

A przynajmniej taką miałem nadzieję. Plus całej sytuacji był taki, że opuściłem w końcu ich terytorium. 


*

Miałem rację. Chłopak spróbował mnie zabić. Próba skończyła się fiaskiem.

Nie pomyślał, tylko się na mnie rzucił, założył dźwignię na szyję i próbował w ten sposób udusić. Odciągnąłem go stalową ręką, niemalże ubawiony jego zaparciem. A potem niemal strzaskałem mu kość, odrzucając w tył, z powrotem na tylne siedzenie. Zatrzymałem wóz. Wysiadłem i wywlokłem go na piach. Po krótkim, karcącym uderzeniu, związałem go ciasno sznurem i zakneblowałem brudną szmatą. I tyle było z jego prób.

*


- Więc… Wcale nie chcesz ze mną gadać, hm? – zagaiłem dwa dni później, wspierając się dłonią o klatkę, w której siedział chłopak. Kiedyś szkoliłem w niej swoje psy – I ciągle myślisz, że stąd uciekniesz?


Kontynuowałem jedzenie pieczonego mięsa, obgryzając w najlepsze kawałek kości. Dzieciak był strasznie dziki. I nie rzekł dotąd ani słowa. Zaczynałem się niepokoić, że zrobili mu zbyt poważne pranie mózgu, bym mógł go jakkolwiek naprostować.


- Niemądrze. Ani nic nie mówisz, ani nie jesz; to na pewno nie da ci miejsca w Raju, kiedy zdechniesz tu z głodu niczym niepokorne, tresowane zwierzę. Furiosa i twoi bracia nie byliby dumni. No, dzieciaku. Ponawiam pytanie. Nazywasz się jakoś? Wiem przecież, że potrafisz mówić. Legenda głosi, że pijąc wodę, a nie przyjmując posiłków, można by przeżyć dobry miesiąc. Ale ja daję ci godzinę. Potem nakarmię cię siłą i zaręczam, że wcale ci się to nie spodoba.


Cmoknąłem na Argesa, żeby go popilnował, i już miałem odejść, gdy…


- Drax. Nazywam się Drax – usłyszałem nienawistny, przyciszony głos.


- I świetnie! Już mamy jakiś początek! – klasnąłem w zadowoleniu w dłonie.


Drax nadal zachowywał się jak wściekłe zwierzę, a ja nadal właśnie tak go traktowałem. Odkąd udało mi się go opatrzyć, atakował mnie za każdym razem, gdy miał wolne ręce.


- Nie złamiesz mnie, dupku, nigdy, słyszysz?... NIGDY! Wyrwę ci serce!


Och, mały się w końcu rozgadał.


- Wyjdę stąd i ZABIJĘ CIĘ! Zabiję, tak jak ty zabiłeś moich ludzi!


Uniosłem brew, biorąc kolejny kęs mięsa. Chyba rzeczywiście to on przewodził wtedy tamtym warboy’om, którzy mnie zaatakowali. Chłopak zaczął się ciskać. Chwycił krat, jakby chciał je wyrwać… I zaraz potem poraził go prąd, jak za każdym razem wcześniej.


- Zabiję cię, nawet jeśli będziesz błagał o litość! Na chwałę Furiosy!!!


Przykucnąłem przy klatce, uśmiechając się do niego z czystym politowaniem. Wziąłem ostatniego gryza, przeżułem, a potem rzuciłem kość psu. Wytarłem ręce o spodnie.


- No. Fajnie, Drax. To powodzenia. A zdradzisz mi sekret, jak zamierzasz wyjść?


Warboy dyszał ciężko, opadł na kolana, jego mina zmieniła się z przepełnionej wściekłością na zmieszaną. Splunął mi pod nogi. Dawno nie czułem od nikogo takiej nienawiści. 


- Odebrałeś mi moją chwałę, moją chwilę! Zabrałeś wóz! Zabiłeś przyjaciół!


- Huh, jeśli by mnie nie zaatakowali, z tobą na czele, nie musiałbym tego robić. – odparłem szczerze.


- Milcz! Jesteś już martwy, rozumiesz?! 


Podrapałem się w zamyśleniu po głowie.

- No, parę razy nawet byłem bliski śmierci, ale wiesz, na razie chyba dopisuje mi szczęście. To ty siedzisz teraz za kratkami i to ja mam żarcie. To co, może jakiś rozejm? Naprawdę nie chce cię dokarmiać przez lejek. 


Chyba nie chciał rozejmu. Chwycił krat, zacisnął na nich palce, i znów szarpnął całą klatką. Ale kilka uderzeń prądu wystarczyło, by poskromić tę całą jego furię i posłać go z powrotem na kolana, na ziemię. Ciężko się było z nim dogadać, naprawdę. Sięgnąłem po dzban wody, i spokojnie się napiłem.


Potem podałem dzbanek jemu. Nie wziął, oczywiście. Pił tylko wtedy, kiedy nie było mnie w pobliżu. 


- Szkoda… - zostawiłem dzban w zasięgu jego rąk – Szkoda, że dalej robisz sobie krzywdę, dzieciaku. 


Wyglądał naprawdę źle. Warboy, choć umyty już z wapna i farby, nadal prezentował się kiepsko, choć już nie jak trup. Był wygłodzony, niewyspany i zdecydowanie zbyt niespokojny. I… zbyt blady. To również mnie martwiło.


Gdyby zaczął jeść, wyglądałby lepiej. Mógł być nawet ładny, pomimo tych blizn. A gdyby zapuścił włosy… Zastanowiłem się dłuższą chwilę, jaki miałyby kolor. Pewnie blond, bo miał jasnoniebieskie oczy. Ale może i brąz. Nie znałem się na tym. Wystarczył jeszcze tydzień, żebym zobaczył to na własne oczy. Ciekawiło mnie też gdzie w tym drobnym ciele mieściło się tyle niespożytej siły. Chłopak mógł być nieco szalony, sądząc po dziwnych odruchach i tej jego nienawiści, może stąd się to wzięło?


Drax objął się ramionami i zastygł tak, z zaciśniętymi mocno zębami.

- Nienawidzę cię… - wysyczał – Chcę widzieć, jak konasz. Jak zżerają cię twoje własne kundle… 


Cmoknąłem na Argesa ponownie. Pogłaskałem go po wilczym pysku i wskazałem na chłopaka.


- Widzisz, co za bzdury wygaduje ten rozwydrzony podrostek? Ja mu próbuję pomóc, a ten ciągle swoje… Myślisz, że powinienem go wypuścić?


Arges zamerdał raźno ogonem, patrząc na Draxa jak na kawałek mięsa. Poczekałem, aż chłopak zrozumie moje ostatnie ostrzeżenie.


- Ach, nie mogę przecież go wypuścić, byłbym zapomniał! Przecież ty lubisz ludzkie szczątki. Byłoby mi bardzo przykro, gdybyś akurat zgłodniał, kiedy otworzy się klatka. No, Arges! Bądź grzecznym pieskiem i nie ruszaj gościa… Bez pozwolenia, rzecz jasna.


Wstałem, pozostawiając Draxa jego własnym myślom. Powoli kończyła mi się cierpliwość.

*


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz