ostrzeżenie: przemoc, wulgaryzmy +18!
realia osadzone w świecie Mad Maxa, po zakończeniu filmu: Mad Max: Na drodze gniewu.
Imperatorka Furiosa zastąpiła Wiecznego Joe. Fanatyczni bojownicy warboys uznali ją za boginię, by trafiać za jej aprobatą do Valhalli. Furiosa nie skomentowała wyboru.
Fanfiction.
część 1
Ogień wystrzelił w tył, niemal
rozwalając rurę wydechową od opancerzonego Jeepa.
- Właśnie tak, pokurwy! Wy
–pier-da-laaać!
Koła zaryły w ziemię, wywołując
mocny skręt w lewo. Naładowałem karabin i rozpocząłem wreszcie
pogoń.
Jeszcze chwilę temu siedzieli mi niemal na ogonie. Niemal trafili
tą swoją zjebaną, wybuchającą bronią. Ale! Nie znali wtedy
jeszcze moich dwóch ogarów.
- Karir, Arges! Brać ich!
Wycelowałem niemal na ślepo, siekąc
ich maszyny serią z karabinu. Przedziurawiłem parę opon, kilka
masek, i jeden bak. I mnóstwo, mnóstwo kredowobiałych ciał. Jeden
z ich samochodów wybuchł, przeturlał się po piachu i wpadł na
dwa kolejne. Tam już dobiegły moje biomechaniczne psy. Żaden z
wrogów nie przeżył.
- Dalej, po lewej! – wrzasnąłem
krótką komendę, ponownie nabijając broń. Tym razem wycelowałem
precyzyjniej. Jadące obok mnie wozy ozdobiły plamy rozbryzgniętej
krwi. Karir, niemal dwumetrowy potwór, rzucił się zaciekle na
maskę najbliższego samochodu. Wgryzł się w stal, zarył pazurami
o szybę… I zaraz potem słyszałem jedynie wrzaski konających.
Chcieli polowania, to mają.
Karabin plunął morderczą serią,
rozwalając oba ścigające nas motocykle.
Głupia banda. Warboys? Serio? Nie
rozumiałem, dlaczego wszyscy tak się ich bali. Dobrze, może i
atakowali grupą, może i nie bali się śmierci, ale mieli
przestarzałą technologię, a ja miałem… potężnego wkurwa.
Pozostał ostatni samochód. Wóz był
całkiem niezły, sensownie podrasowany i wyglądał na szybki –
więc odruchowo przedziurawiłem mu opony, pozbywając się w końcu
problemu.
Zatrzymałem się. Gwizdnąłem dłuższą
komendę, by psy podobijały rannych. I wysiadłem z samochodu, by im
w tym osobiście pomóc.
Naprawdę nie cierpiałem tych
kredowobiałych kreatur. Rozplenili się wszędzie! Ja chciałem
tylko przejechać, nic więcej. Na atak odpowiedziałem atakiem.
Wieść niosła, że wszystkich ,,zdrowych” wykorzystywali do
transfuzji krwi dla swoich żołnierzy. Nie chciałem sprawdzić tego
na własnej skórze.
Dobiłem strzałem z pistoletu jednego
z konających mężczyzn, i nawet się krzywo uśmiechnąłem. Mój
pies przybiegł wiernie i szedł przy mojej nodze, próbując
wywęszyć oznaki życia. Z jakiegoś przewróconego wozu dobiegło
mnie nagle ujadanie Argesa, podbiegłem więc szybko, ponownie
ładując broń. Jak na złość, wykończyłem wszystkie naboje.
Zajrzałem przez szybę, próbując uspokoić drugiego psa, który
obskakiwał cały samochód, próbując dostać się do środka.
Ha, zdaje się, czekał na mnie kolejny
niedobitek. Pięknie. Zostawiłbym go Argesowi, ale nie mógł się
do niego dobrać. Musiałem pomóc. Rzuciłem pistolet za siebie i
zacisnąłem stalową dłoń w pięść.
Biomechaniczna ręka działała bez
zarzutu, odkąd mutant odgryzł mi tę własną, prawdziwą. I miała
sporo zalet. Jedną z nich było łamanie nią zbędnej karoserii.
Miała też jedną wadę. Była prawa. A ja byłem praworęczny.
Nauczenie się posługiwania lewą nadal nie szło mi najlepiej.
- Arges, zostaw. – mruknąłem,
wyrywając stalową część, by zaraz wymierzyć jej ostrym końcem
w ostatniego warboya – Nie mamy czasu na zabawę w rozwlekanie
flaków.
I już miałem przybić go tym do
ziemi, gdy… Moja ręka znieruchomiała. I za nic nie mogłem jej
zgiąć! Wściekłem się bardziej, a potem zerknąłem na ocalałego,
i… I wtedy bardzo powoli odsunąłem rękę w bok. Stal wysunęła
mi się z palców.
Byłbym ostatnią kanalią, gdybym
zrobił krzywdę tej niewinnej istocie. To był jeszcze młody
chłopak. Mógłby być moim synem, ale na pewno nie idącym na
śmierć wyznawcą Furiosy.
Leżał po drugiej stronie wozu,
nieprzytomny, ranny w głowę. Bezbronny. Miał na sobie tylko te
śmieszne, luźne spodnie i przyduże buty. Barwy wojenne, wymalowane
czarną farbą, rozmyły mu się na twarzy jak nieudany makijaż. Nie
był straszny, tylko żałosny. Wychudzony i wygłodzony, z pooraną
bliznami klatką piersiową. Pierwszy raz od wielu lat zrobiło mi
się kogoś szkoda.
- I co ja mam z tobą zrobić? –
westchnąłem, odciągając psa za obrożę w tył.
Zajrzałem do środka, wspierając się
na resztce drzwi.
- Przecież jak tylko się obudzisz, i
tak spróbujesz mnie zabić.
Karir szczęknął głośno, wyrywając
mnie z zadumy. Gdzieś na horyzoncie pokazały się nowe wozy. Cały
cholerny korowód!
- Zmiatamy stąd, szczeniaki –
zarządziłem, odpychając się od wraku – Lepiej, żeby Furiosa
nie wiedziała o mojej obecności. – odwróciłem się, zrobiłem
parę kroków… I zakląłem w głos! – Nie mogę zostawić tu
tego dziecka, wygada jej wszystko! Ach, szlag! Same problemy!
Wróciłem, wyciągnąłem
nieprzytomnego warboy’a i przerzuciłem go sobie przez ramię.
Gwizdnąłem na psy.
- Nie, tego nie – warknąłem ostro,
gdy Arges spróbował chwycić go szczękami za nogę – Ten jest
mój. Mój łup, słyszysz? Wara! – pies parsknął tylko, strzygąc
uszami.
Rzuciłem chłopaka na tylne siedzenie,
a psy wysłałem do odkrytego bagażnika Jeepa. Wcisnąłem pedał
gazu i szybko zniknąłem korowodowi z oczu. Jeśli zechcą pojechać
po moich śladach, zdąży do tej pory zasypać je piach.
A przynajmniej taką miałem nadzieję.
Plus całej sytuacji był taki, że opuściłem w końcu ich
terytorium.
Miałem rację. Chłopak spróbował
mnie zabić. Próba skończyła się fiaskiem.
Nie pomyślał, tylko się na mnie
rzucił, założył dźwignię na szyję i próbował w ten sposób
udusić. Odciągnąłem go stalową ręką, niemalże ubawiony jego
zaparciem. A potem niemal strzaskałem mu kość, odrzucając w tył,
z powrotem na tylne siedzenie. Zatrzymałem wóz. Wysiadłem i
wywlokłem go na piach. Po krótkim, karcącym uderzeniu, związałem
go ciasno sznurem i zakneblowałem brudną szmatą. I tyle było z
jego prób.
- Więc… Wcale nie chcesz ze mną
gadać, hm? – zagaiłem dwa dni później, wspierając się dłonią
o klatkę, w której siedział chłopak. Kiedyś szkoliłem w niej
swoje psy – I ciągle myślisz, że stąd uciekniesz?
Kontynuowałem jedzenie pieczonego
mięsa, obgryzając w najlepsze kawałek kości. Dzieciak był
strasznie dziki. I nie rzekł dotąd ani słowa. Zaczynałem się
niepokoić, że zrobili mu zbyt poważne pranie mózgu, bym mógł go
jakkolwiek naprostować.
- Niemądrze. Ani nic nie mówisz, ani
nie jesz; to na pewno nie da ci miejsca w Raju, kiedy zdechniesz tu z
głodu niczym niepokorne, tresowane zwierzę. Furiosa i twoi bracia
nie byliby dumni. No, dzieciaku. Ponawiam pytanie. Nazywasz się
jakoś? Wiem przecież, że potrafisz mówić. Legenda głosi, że
pijąc wodę, a nie przyjmując posiłków, można by przeżyć dobry
miesiąc. Ale ja daję ci godzinę. Potem nakarmię cię siłą i
zaręczam, że wcale ci się to nie spodoba.
Cmoknąłem na Argesa, żeby go
popilnował, i już miałem odejść, gdy…
- Drax. Nazywam się Drax –
usłyszałem nienawistny, przyciszony głos.
- I świetnie! Już mamy jakiś
początek! – klasnąłem w zadowoleniu w dłonie.
Drax nadal zachowywał się jak
wściekłe zwierzę, a ja nadal właśnie tak go traktowałem. Odkąd
udało mi się go opatrzyć, atakował mnie za każdym razem, gdy
miał wolne ręce.
- Nie złamiesz mnie, dupku, nigdy,
słyszysz?... NIGDY! Wyrwę ci serce!
Och, mały się w końcu rozgadał.
- Wyjdę stąd i ZABIJĘ CIĘ! Zabiję,
tak jak ty zabiłeś moich ludzi!
Uniosłem brew,
biorąc kolejny kęs mięsa. Chyba rzeczywiście to on przewodził
wtedy tamtym warboy’om, którzy mnie zaatakowali. Chłopak zaczął
się ciskać. Chwycił krat, jakby chciał je wyrwać… I zaraz
potem poraził go prąd, jak za każdym razem wcześniej.
- Zabiję cię, nawet jeśli będziesz
błagał o litość! Na chwałę Furiosy!!!
Przykucnąłem przy klatce, uśmiechając
się do niego z czystym politowaniem. Wziąłem ostatniego gryza,
przeżułem, a potem rzuciłem kość psu. Wytarłem ręce o spodnie.
- No. Fajnie, Drax. To powodzenia. A
zdradzisz mi sekret, jak zamierzasz wyjść?
Warboy dyszał ciężko, opadł na
kolana, jego mina zmieniła się z przepełnionej wściekłością na
zmieszaną. Splunął mi pod nogi. Dawno nie czułem od nikogo takiej
nienawiści.
- Odebrałeś mi moją chwałę, moją
chwilę! Zabrałeś wóz! Zabiłeś przyjaciół!
- Huh, jeśli by mnie nie zaatakowali, z tobą na czele,
nie musiałbym tego robić. – odparłem szczerze.
- Milcz! Jesteś już martwy,
rozumiesz?!
Podrapałem się w zamyśleniu po
głowie.
- No, parę razy nawet byłem bliski
śmierci, ale wiesz, na razie chyba dopisuje mi szczęście. To ty
siedzisz teraz za kratkami i to ja mam żarcie. To co, może jakiś
rozejm? Naprawdę nie chce cię dokarmiać przez lejek.
Chyba nie chciał rozejmu. Chwycił
krat, zacisnął na nich palce, i znów szarpnął całą klatką.
Ale kilka uderzeń prądu wystarczyło, by poskromić tę całą jego
furię i posłać go z powrotem na kolana, na ziemię. Ciężko się
było z nim dogadać, naprawdę. Sięgnąłem po dzban wody, i
spokojnie się napiłem.
Potem podałem dzbanek jemu. Nie wziął,
oczywiście. Pił tylko wtedy, kiedy nie było mnie w pobliżu.
- Szkoda… - zostawiłem dzban w
zasięgu jego rąk – Szkoda, że dalej robisz sobie krzywdę,
dzieciaku.
Wyglądał naprawdę źle. Warboy, choć
umyty już z wapna i farby, nadal prezentował się kiepsko, choć
już nie jak trup. Był wygłodzony, niewyspany i zdecydowanie zbyt
niespokojny. I… zbyt blady. To również mnie martwiło.
Gdyby zaczął jeść, wyglądałby
lepiej. Mógł być nawet ładny, pomimo tych blizn. A gdyby zapuścił
włosy… Zastanowiłem się dłuższą chwilę, jaki miałyby kolor.
Pewnie blond, bo miał jasnoniebieskie oczy. Ale może i brąz. Nie
znałem się na tym. Wystarczył jeszcze tydzień, żebym zobaczył
to na własne oczy. Ciekawiło mnie też gdzie w tym drobnym ciele
mieściło się tyle niespożytej siły. Chłopak mógł być nieco
szalony, sądząc po dziwnych odruchach i tej jego nienawiści, może
stąd się to wzięło?
Drax objął się ramionami i zastygł
tak, z zaciśniętymi mocno zębami.
- Nienawidzę cię… - wysyczał –
Chcę widzieć, jak konasz. Jak zżerają cię twoje własne kundle…
Cmoknąłem na Argesa ponownie.
Pogłaskałem go po wilczym pysku i wskazałem na chłopaka.
- Widzisz, co za bzdury wygaduje ten
rozwydrzony podrostek? Ja mu próbuję pomóc, a ten ciągle swoje…
Myślisz, że powinienem go wypuścić?
Arges zamerdał raźno ogonem, patrząc
na Draxa jak na kawałek mięsa. Poczekałem, aż chłopak zrozumie
moje ostatnie ostrzeżenie.
- Ach, nie mogę
przecież go wypuścić, byłbym zapomniał! Przecież ty lubisz
ludzkie szczątki. Byłoby mi bardzo przykro, gdybyś akurat
zgłodniał, kiedy otworzy się klatka. No, Arges! Bądź grzecznym pieskiem i nie ruszaj
gościa… Bez pozwolenia, rzecz jasna.
Wstałem, pozostawiając Draxa jego
własnym myślom. Powoli kończyła mi się cierpliwość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz